„Test pilota Pirxa” (1978) | Recenzja

Filmy i seriale Sacrum i Profanum

W 1977 roku swoją premierę miał IV epizod „Gwiezdnych Wojen” (chronologicznie pierwszy film całej sagi), rozdeptując niczym karaluchy niemal każde wcześniejsze kino s-f, przynajmniej w aspekcie zdjęć i efektów specjalnych, gdyż fabularnie nie było to wyszukane dzieło. Rok później powstała oryginalna „Battlestar Galactica”, także imponująca, ale bez tego efekciarskiego sznytu i dokładności w detalach, jakie zapamiętaliśmy z przygód Luka Skywalkera czy Hana Solo. Tylko dla porządku uzupełnię, że w 1979 roku wyszedł pierwszy „Obcy”. Kino s-f zaczynało nabierać kształtów, i były one wolne od przaśnych naleciałości lat 50-tych i 60-tych, tj. wolne od pewnego prymitywnego podejścia do technologii i kosmosu w ogóle, a bliższe estetyce zaprezentowanej przez Kubricka w „2001: Odyseja Kosmiczna”, jak również skore do podejmowania ambitniejszych tematów na kanwie fantastyki; cóż, od kilku ładnych lat NASA i ZSRR intensyfikowały swój program kosmiczny, więc na prymitywne kino o kosmosie miejsce było jedynie w produkcjach dla dzieci.

„Test pilota Pirxa” także jest nad wyraz dojrzałą fabułą, ponieważ bazuje na dojrzałej opowieści, stanowiąc ekranizację opowiadania „Rozprawa” ze zbioru „Opowieści o pilocie Pirxie”, autorstwa, oczywiście, Stanisława Lema. Ba, dojrzałość ta bije na głowę wiele innych fabuł, także tych „przyziemnych”, co zresztą zostało ówcześnie odnotowane nawet przez zachodnią prasę (Variety wskazało, że jest to „świeże spojrzenie” na scenice – fiction, w szczególności w zestawieniu ze Star Trekiem). Tym większe budzi zaskoczenie to, że tak dojrzałe s-f wyszło spod ręki Pana Marka Piestraka, czyli enfant terrible PRL-owskiego kina gatunkowego („Wilczyca”, „Klątwa Doliny Węzy”). No właśnie, Pan Pietrasiak robił filmy od strony technicznej i wizualnej zbliżone – w odpowiedniej proporcji – do współczesnych dokonań Patryka Vegi – były pełne rozmachu, ale rozmachu niezwykle ubogiego, gdzie wiele rzeczy jest udawanych aż nazbyt wyraźnie; przykładem powyższego jest niestety także „Test pilota Pirxa”.

Oto bowiem z jednej strony dostajemy film, w którym fabuła i akcja osadzone są w USA, mamy Chicago, samoloty, helikoptery i mustanga zarzynanego przez odtwórcę głównej roli, Siergieja Diesnickiego, ale z drugiej strony doskonale widać, że wnętrza tych wieżowców pachną PRLowską sklejką, whisky jest mocniejszym naparem z herbaty, a koszule i garnitury notabli z ONZ wykrojono i uszyto w Łodzi. I o ile ta swoista prowizorka nie jest jeszcze aż tak widoczna w ziemskiej scenerii filmu, o tyle, kiedy idziemy już w kosmos, jest bardzo źle – w szczególności na tle przywołanych w pierwszym akapicie filmów. Tak, to był już czas, kiedy braków w technice nie dało się nadrobić wyobraźnią, czynem społecznym i ogromną ilością statystów, a jeśli tej techniki nie było, należało salwować się wspaniałymi zdjęciami, scenografią i – przede wszystkim – wizją artystyczną (jak w nieodżałowanym „Na Srebrnym Globie”, czy w „Stalkerze”). Niestety, w „Teście pilota Pirxa” niewiele jest wspaniałych rzeczy, w szczególności w aspekcie technicznym, ale też niestety – artystycznym; „Test pilota Pirxa” to film rozdarty między potrzebą stworzenia iście hollywoodzkiej produkcji a ambitnym, kameralnym scenariuszem, co już na starcie czyni problematycznym wyciśnięcie z takiej pary czegoś naprawdę dobrego.

Ale wróćmy do kwestii technicznych, bo nad nimi można się długo pastwić. Sam start rakiety i lot w kosmos stanowią odtworzenie startu radzieckiej rakiety, zresztą, zaprezentowane w bardzo ciekawym ujęciu. Potem sam lot, w którym widzimy rzędem siedzących astronautów w nad wyraz realnych (jak na owe czasy) skafandrach, może robić wrażenie; pryska ono jednak błyskawicznie, kiedy widzimy scenę cumowania do statku, a potem wejścia do niego, przez otwierany właz rodem z pierwszowojennych łodzi podwodnych. Ów statek, Goliat, choć nie wyglądający jakoś tragicznie, ma w sobie żołnierską surowość; to ostatnie przychodzi szczególnie na myśl wtedy, kiedy widzimy jego elementy pomalowane zieloną farbą, albo bordową skajową tapicerkę niczym ze starych wagonów kolejowych. Techniczną biedę widzimy wtedy, kiedy statek kursuje między pierścieniami Saturna (ma się wrażenie, że obija wtedy rozszarpaną bryndzę), jak również wtedy, kiedy… W ogóle znajduje się w przestrzeni kosmicznej. W żaden sposób nie jest bowiem uwzględniona kwestia braku grawitacji (i nie jest to nawet wyjaśnione). Sztucznie wyglądają również elementy ciał robotów imitujących ludzi, choć de facto jest to rażąco widoczne tylko w jednej, relatywnie krótkiej, ale absolutnie niepotrzebnej scenie operacji.

Techniczną biedę potęguje jeszcze praca kamery – bo o ile nie mogę jakoś mocno atakować scenografa, że z gówna ulepił całkiem zgrabne rzeczy, o tyle nie mogę pojąć, czemu większość scen kręcona była „z ręki”. Brak tu płynności przewijających się linearnie obrazów, brak zmieniających się ujęć, pozwalających zdynamizować sceny, i bodaj jedyną wartą odnotowania rzeczą są te sceny, w których kamera niejako wstępuje w oczy jednego z członków załogi, będącego zarazem robotem; odważne, świeże podejście, ginące jednak pod naporem ogólnej marności całej tej produkcji.

Nie dopomaga jej także gra aktorska, choć tu przyczyn złej recepcji poczynań aktorów upatrywałbym w zdubbingowaniu ich, jak również w naprawdę płytkich dialogach – niby bliskich tym z opowiadania, ale odtworzonych sztucznie i bez tej przenikliwości, w której osadzone były u Lema. Całość wygląda trochę tak, jakby twórcom wystarczyła sama treść, bez jakiś głębszych reakcji, zachowań, gestów, z których można odczytywać dodatkowy przekaz; wszystko jest tu do bólu spłaszczone, jakby aktor miał zagrać ściśle wytyczoną, nieco sztampową ścieżką, bo na duble nie ma czasu i taśmy; sam Pirx, grany przez przywołanego wyżej Diesnickiego, jest mimo to całkiem udanie przedstawiony, i moja wizja jego osoby, wykreowana po lekturze opowiadań, nie kłóciła się z wizją Diesnickiego, niemniej czegoś tu jednak brakuje – może winą jest właśnie wspomniany dubbing, a może brak owej emocji, czegoś „ekstra”, czego oczekuje się od aktora – artysty? O pozostałych aktorach można napisać tyle, że są (na uwagę zasługuje jeszcze Aleksandr Kaydanovskiy, który potem u Tarkowskiego stał się tytułowym „Stalkerem”). Jest też muzyka, która – uwaga, uwaga – została skomponowana przez samego Arvo Pärta, już w post-produkcji, kiedy Pärt miał okazję dzieło obejrzeć, i co słychać w utworach idealnie pasujących do scen. O dźwiękach nie wspominam – sztuczne piski syntezatora dodane zostały chyba tylko dla uwypuklenia, że to film s-f, co z dzisiejszej perspektywy brzmi po prostu śmieszne.

Przy całym moim narzekaniu na tę produkcję i jej słabe, techniczne aspekty, jednego nie mogę jej odmówić – że jest wierną adaptacją opowiadania „Rozprawa”, wyraźnie akcentując wszelkie podnoszone w tym świetnym tekście wątki, na czele oczywiście z podmiotowością sztucznej inteligencji, jej oddziaływaniem na żywego człowieka, oraz z kwestią jej autonomii poznawczej i światopoglądowej; usłyszeć ponownie pytanie o to, czy Bóg istnieje, skierowane do kogoś, kogo podejrzewa się o bycie robotem, wywołuje znów ten sam, ekscytujący poznawczo efekt; wrażenie robi wnikanie w logię zachowania maszyny, w szczególności w relacji z logiką ludzkich zachowań, i to Pietrasiak ukazuje bez dopisywania własnych interpretacji, za co należą mu się brawa. Sama scena rozprawy, będąca w opowiadaniu osią narracyjną, tu z oczywistych względów występuje na końcu, ale również i ona ma w sobie dużo gracji (i jeden z nielicznych przypadków świetnie poprowadzonej kamery), stanowiąc bodaj pierwszy „kosmiczny” dramat sądowy w dziejach kinematografii.

Jedyne, co pocieszające, to fakt, że zanim powstał „Test pilota Pirxa”, Węgrzy w 1972 roku wypuścili swoje opus magnum w dziedzinie kina s-f, „Pirx pilóta kalandjai” i, sądząc po urywkach dostępnych w sieci, było to spektakularnie złe kino. Nie zmienia to jednak faktu, że „Test pilota Pirxa” był w 1978 roku widowiskiem technicznie przestarzałym, a przed całkowitą klęską bronił się jedynie scenariuszem. Co jednak ciekawe, jest to jeden z niewielu przykładów ekranizacji Lema, których ten szczególnie nie krytykował. Nie zapominajmy także, że Pan Piestrak, czego by nie mówić, porwał się na ambitne przedsięwzięcie, limitowany czasem, budżetem i realiami. To, że nie wyszedł z tego starcia zwycięsko, nie obciąża wyłącznie reżysera i twórców, ale poniekąd też słusznie minione realia, przez które nasze kino nigdy nie wykorzystało potencjału, jaki drzemał w historiach Stanisława Lema.

Plusy:
Jest to dosyć wierna adaptacja jednego z ciekawszych opowiadań Lema,
scenografowie się starali,
należy docenić próbę oddania rozmachu produkcji i ukazanego w niej zachodniego sznytu,
statek kosmiczny mógł być znacznie gorzej oddany, a kosmos przestawiony tak, jak w przypadku "Pana Kleks w kosmosie"...
Minusy:
Ale całość prawie się do poziomu "Pana Kleksa..." zbliża,
jest jakoś tak tanio, a przez to smutno,
muzyka istnieje, ale mimo wielkości Arvo Pärta, nie zamierzam do niej wracać,
w wielu miejscach brakuje torowisk pod kamerą,
aktorzy zagrali tak, jakby dubli nie było.
4
Podsumowanie:
Wierna adaptacja "Rozprawy" Stanisława Lema, będąca niczym resztki pasty do zębów - wyciśnięte na siłę z tubki, by dało się przynajmniej umyć z przodu zęby (nie wiem, skąd przyszło mi do głowy do porównanie)...

Może przeczytasz coś jeszcze?