„Reprise” (2006) | Recenzja

Filmy i seriale Sacrum i Profanum

Wiele się w „Reprise” – pełnometrażowym debiucie Joachima Tiera – dzieje, mimo że reżyser bierze na warsztat temat z pozoru oklepany: rozterki dojrzewającego człowieka, polane nieco intelektualnym sosem, a to z uwagi na ukazanie powyższego problemu z perspektywy dwóch początkujących pisarzy. Opisy filmu opierają się głównie na podkreśleniu owej „literackiej” jego konotacji, co mogło stanowić za afrodyzjak dla niejednego domorosłego pisarza, w tym stawiającego niniejsze zdania; prozatorskie poczynania głównych bohaterów są tu jednak jedynie rusztowaniem łączącym płaszczyzny narracyjne: te zaś, choć niekiedy blisko im do banału, konsekwentnie go unikają, co bez miara stanowi sztukę, jeśli przychodzi nam prowadzić opowieść o dojrzewaniu w świecie, w którym jedynym źródłem cierpienia jesteśmy my sami.

To, co od razu rzuca się w oczy, to dosyć eksperymentalna forma przekazu, która mi w pierwszej kolejności przywiodła na myśl „Amelię”, Jean-Pierre Jeuneta; nie mam na myśli efektów specjalnych czy baśniowej otoczki, ile sposób wprowadzenia, oparty de facto na didaskaliach i silnym udziale narratora (którego swoją drogą nieczęsto zdarza nam się słyszeć w filmach fabularnych). Błogo się rozmarzyłem, kiedy bohater odliczał do zera, przyjmując niczym w zaklęciu, że wraz z ostatnią liczbą pewna osoba obdarzy tegoż bohatera spojrzeniem – i tak się rzeczywiście dzieje. Banał? Być może, ale jednak Tier w dalszej kolejności urealnia go, najpierw małym krokiem: przez zawadiackie żachnięcie się adresatki owego spojrzenia, potem zaś większymi susami na przestrzeni całego filmu, czyniąc z tego odliczania swoiste fatum budujące niepokój i lęk.

Ta forma nadaje rytm, niekiedy nawet wychodząc przed treść, ale nienachalnie; bez niej można pogubić się w natłoku bohaterów i dygresji, które paradoksalnie możliwe są właśnie dzięki tej formie (przez „dygresje” rozumiem pewne alternatywne historie, rozpisane niczym treść na pocztówce; forma może nawet nieco rozprasza, ale to już kwestia gustu. Kwestią gustu może być także muzyka, choć ze wstydem muszę przyznać, że kompletnie nie mogę sobie jej teraz przypomnieć; dalekie od wstydu są za to zdjęcia – przepiękne, poetyckie wręcz kadry i ujęcia, w których można się rozkochać; technicznie „Reprise” na się świetnie, chyba nawet lepiej, niż nakręcone nieco później „Oslo, 31 sierpnia”.

Jeśli już wspomniałem „Oslo…”, wypadałoby dodać, że „Reprise” inicjuje ciąg filmów, w którym to małe europejskie miasto jest bohaterem; Obraz jest więc po brzegi wypełniony miejskimi widokami oraz jego różnorodnymi mieszkańcami, ale sam brzeg i woda dookoła niego także są akcentowane – może to niuans, ale widać pewne mikromotywy łączące „Reprise” oraz „Oslo…”, oparte właśnie na żywiole wody, stanowiącej w obu filmach symbol oczyszczenia, znak zmiany; a wszystko bazujące na portowym charakterze samego miasta.

Relacja między oboma tymi filmami idzie dalej, choćby w osobie Andersa Danielsena Lie, który do pewnego momentu ma tu wiodącą rolę i która to rola obdarzona jest podobną dawką dramatyzmu, jak ta z „Oslo…”; można w pewnym momencie popaść w zwątpienie odnośnie tego, czy Phillip z „Reprise” i Anders z „Oslo, 31 sierpnia” nie są tą samą osobą; jest jednak w nich tyle podobieństwa, że nie sposób kwestionować sympatii Tiera do tak zbudowanego bohatera, o ile oczywiście bohater ten nie jest alter ego samego reżysera, wpisanym w narrację niby swoista wizytówka i dziennik schorzeń zarazem. Obok Lie wiodąca rola przypadła w udziale Espenowi Klouman-Høinerowi, choć u Tiera – w przeciwieństwie do Lie – Høiner wystąpił tylko jeden raz, jako Erik, ten mniej zdolny pisarz (choć jak się okaże, bardziej do pisarstwa predestynowany). Film od początku stawia sprawę jasno: Phillip i Erik to wielcy przyjaciele, do tego stopnia, że jeden dba o drugiego; prawdę powiedziawszy, tej wielkiej przyjaźni nie czuć w takim stopniu, jak chociażby zostało to ukazane w „Oslo…”, a wszystko przez brak odpowiednich, pogłębiających odbiór tej relacji dialogów; są za to inni znajomi i przygodne zdarzenia z nimi, więc może zamysł Tiera był tu jasny: młodość to rozmaitość i różnorodność relacji, trwalsza między kolegami i znajomymi, krucha w miłości?

I właśnie miłość, ta oklepana, naciągana, wyeksploatowana lecz od wieków nie tracąca nic ze swego powabu, to jeden z głównych motywów „Reprise”; jest zresztą ciekawie skontrastowana przez pryzmat relacji Phillipa i Kari (w tej roli Viktoria Winge) oraz Erika z Lillian. Oczywiście, mamy tu pewną dysproporcję – związek Phillipa i Kari staje się w pewnym momencie motywem przewodnim filmu i w sumie stanowi jego konkluzję, oraz to „co poeta miał na myśli” (w głównej mierze), z kolei związek Lillian i Erika, to bardziej przyczynek do pokazania natury samego Erika, jako człowieka, dla którego tego typu relacja nie jest czymś wygodnym lub naturalnym.

Dziewczyny nie są fajne. Mogą być ładne lub „słodkie”. I z konkretną dietą, nawet seksowne. Potrafią być miłe. Głupie, ale miłe. Ale kto chce „coś miłego”? Chcesz się otaczać ciekawymi ludźmi. Czy dziewczyna pokazała ci nową muzykę lub poleciła książkę, której nie czytałeś w liceum? Coś, co nie byłoby mainstreamem?

Powyższe to mizoginiczny cytat z Larsa, znajomego Erika, i jak się zdaje, Erik wybiera właśnie tę ścieżkę w relacjach z kobietami, kiedy Phillip decyduje się na „coś miłego”, nie poprzestając zresztą na tym, by było miło; w zasadzie nawet nie opierając się na tym, by tak było. Phillip zmienia tu reguły gry, bo i one same zmieniają Phillipa – można tylko przewrotnie i z poddańczą manierą stwierdzić, że nie chodzi w tym wypadku o tę mityczną błogą miłość oraz jej moc sprawczą, choć w zasadzie chodzi właśnie o nią. A przynajmniej takie przesłanie wyniosłem z „Reprise”.

Czy jest to zatem film bez wad? Ależ nie. Głównie irytowała mnie w nim pewnego rodzaju dychotomia, a może nawet trychotomia narracyjna, przez co poszczególne wątki to przychodziły, to powracały, niekiedy mniej lub bardziej subtelnie się ze sobą mieszając; Tak jakby Tier zrobił sobie listę tego, co chce przekazać, i choć lista była długa, Tier był uparty, a my, widzowie, musimy walczyć z tą jego zarozumiałą duszą w sytuacji, w której pewne rzeczy można było przedstawić prościej (np. nie mówiąc o nich). Sposób kończenia wątków także jest co najmniej nachalny (mam na myśli w szczególności wątek relacji Erika z Lillian). Jest wreszcie problem z samą literaturą, owym „rusztowaniem”, które na wstępie przywołałem, a które zaprezentowane jest z atrakcyjnością – dosłownie – samego, znanego nam z palców budów rusztowania. Jest w tym pewnego rodzaju nieautentyczność, w ramach której tworzenie dzieła literackiego jest jak pieczenie placka. Nie ma w tym duszy, łez, potu, bezsennych nocy i wreszcie – niemocy. Jedynie przez chwilę, na kanwie krótkiego motywu związanego z pisarzem Stenem Egil Dahlem (inspirowanym osobą Tora Ulvena), możemy dostrzec pewne rzeczy, których nie widać w wywiadach i spotkaniach autorskich, a które są dla piszących tyleż wybawieniem, co cierpieniem. Jest jednak tego stanowczo za mało, ale wybaczam to o tyle, o ile przyjmuję założenie, że jest to film o szeroko rozumianym dojrzewaniu w świecie otoczonym miękkimi poduszkami.

Na marginesie, zaskoczyło mnie określenie „Reprise” przy jego opisie w serwisie filmweb jako „Dramat / Komedia”. Dla spokoju ducha zajrzałem też na IMDB oraz Rotten Tomatoes i tam widniało już tylko „Drama”. „Dzięki Bogu”, pomyślałem, „z moim poczuciem humoru wszystko jest w porządku”; to tylko polski dystrybutor miał gorszy dzień.

Plusy:
Sposób narracji, który intryguje i pobudza,
opowieść, która przez chwilę wiedzie nas przez meandry pracy literackiej,
umiejętnie pokazuje, że to co proste, jest przeważnie najtrudniejsze (choć akurat teza ta nie dotyczy ukazania pracy literackiej),
Minusy:
kilka pobocznych wątków nie wniosło absolutnie nic do wydźwięku filmu,
mimo poruszenia trudnych tematów związanych z dojrzewaniem, chorobą i walką z samym sobą, ma się wrażenie, że wszystko to spowite jest jakimś parasolem ochronnym, a bohaterowie zawsze wylądują na cztery łapy; ergo: brak tu fatalizmu, mimo że Tier od fatalizmu wychodzi...
7
Podsumowanie:
Życzyłbym sobie takich debiutów, choć film z trudem dobiega tam, gdzie chciał dobiec.

Może przeczytasz coś jeszcze?