Westerny można lubić, albo nie. Produkcje spod znaku colta i dyliżansów z ostatnich lat zdają się wnosić w ten gatunek coś ponad standardy znane kultowych, ale i wiekowych produkcji; dość wspomnieć o „Django” (Dziki Zachód z perspektywy czarnoskórej społeczności), „Nienawistnej Ósemce (Dziki Zachód z dala od słonecznego Teksasu), „Zjawie” (Dziki Leonardo), czy chociażby „Balladzie o Busterze Scruggsie” (idealny przykład na to, jak ekranizować opowiadania).
Osobiście nie mam wielkich doświadczeń z gatunkiem, a ciekawostki pokroju polskiego „Summer Love” tylko mnie do niego zniechęciły (serio, nie próbujcie tego oglądać), choć gdzieś w pamięci ciepło wspominam spaghetti western „Konie Valdeza”, z legendarnym Charlesem Bronsonem.

Z całej serii wymienionych wyżej filmów recenzowanym „Nowinom ze świata” najbliżej właśnie do „Valdez, il mezzosangue” (nie wnikajmy w kwestie tłumaczeń…), głównie przez wzgląd na ukazanie życia „szarych ludzi”, ich zmagań z życiem w nieprzychylnym do tego miejscu, nie tylko przez wzgląd na klimat, ale przede wszystkim tarcia etniczne i narodowościowe.
W powyższe klimaty całkiem dobrze wpisuje się Tom Hanks, aktor ról nad wyraz typowych, tj. ról ludzi dobrych, oddanych sprawie, pełnych pasji i poświęcenia. Czasami myślę, na ile te role pisane są pod Hanksa, na ile on sam je wybiera, a na ile nie dostaje nic innego, choć w głębi serca chciałby kiedyś zagrać, dajmy dla przykładu, SS-mana gwałcącego wszystko co żywe w pewnej paryskiej kamienicy… Nie, powyższe, to nie zapowiedź narzekań na rolę dobrego Toma, jaką odegrał w ciekawym duecie z Helena Zengel, 13-letnią, bliżej nieznaną Niemką, która urodziła się, kiedy miałem 20 lat (gdzie mój balkon, gdzie mój basen?), ile bardziej ogólne narzekania, że Hanks zagrał „Hanksa”.

Co się zaś tyczy fabuły, opisuje ona weterana wojny secesyjnej, Kapitana Jeffersona Kyle Kidda (w tej roli Mahershala Ali właśnie wspomniany Tom Hanks), którego jedynym źródłem utrzymania jest objazdowe głoszenie tytułowych „nowin ze świata”, czyli czytanie prasy mieszkańcom mniejszych osad, do których albo takowa prasa nie dociera, albo zwyczajnie nie mają czasu jej czytać (mówiąc między wierszami, nie posiedli umiejętności czytania). Już powyższy wątek wydaje się interesujący w kontekście budowania wokół niego fabuły, ale jest on jedynie tłem, bowiem na pierwszy plan wysuwa się relacja Kapitana Kidda z dziewczynką o imieniu Johanna, którą ten spotyka przypadkiem, i przez wzgląd na zrządzenie losu (ale też wielkie serce kapitana), postanawia ją przetransportować przez niebezpieczne wertepy dzikiego Teksasu do jej krewnych.

Powyższy zarys fabuły może sugerować, że mamy do czynienia z kinem familijnym, ale daleki byłbym od takich stwierdzeń. „Nowiny ze świata” pełne są scen i motywów, które, choć podane subtelnie, niosą w sobie pewną głębię i zadumę nad tematami nad wyraz dojrzałymi, ale też – najzwyczajniej w świecie – smutek (dość wspomnieć przybicie Johanny do jej rodzinnego domu, czyli w mojej ocenie najlepszą scenę całego filmu, ale również spotkanie Kidda z miłością jego życia).
„Nowiny ze świata” mają w sobie urok budowany nie tylko przez ładne zdjęcia i szerokie kadry, ale przede wszystkim przez fabułę, która, choć do bólu przewidywalna, a w końcowej części wybitnie „amerykańska”, może się podobać, zwłaszcza w czasach, w których nadzieja i radość są tak potrzebne, i łaknie się ich, jak wody na bezkresnej Chihuahua. Nie jest to jednak film wybitny, który rozsadza umysł i nie pozwala o sobie zapomnieć. te motywy wszak już gdzieś widzieliśmy, te rzewne historie są co jakiś czas powielane w ramach zamkniętego nurtu motywów i toposów, którego szum słyszymy przez pokolenia – ciągle te same historie, choć opowiadane różnymi ustami i przez wzgląd na różne doświadczenia.
Na zakończenie wypada mi wspomnieć, że „Nowiny ze świata” są ekranizacją powieści Paulette Jiles o tym samym tytule, o której wiem tylko tyle, że została wydana przez Wydawnictwo Czarne i liczy sobie raptem 200 stron. Może kiedyś i po nią uda się sięgnąć.