„Oslo, 31 sierpnia” Joachima Triera, używając do tego wyjątkowo klasycznego języka, podejmuje problem zagubienia, tak znamienny dla naszych czasów; zagubienia, które ma niekiedy równie złożony charakter, jak miłość. Oto bowiem, mając zdrowie, wykształcenie, perspektywy i predyspozycje do zawodowych sukcesów, być może nawet talent, przechodzimy obok tych cech obojętnie, ponieważ c o ś nie pozwala cieszyć się życiem. Coś nie gra, coś nie pasuje. Jakby ktoś pozbawił nas zmysłu, a latami budowane postawy nie tylko okazywały się iluzją gotowego do życia obywatela, ile przyczółkiem do uwięzienia – bo może gdybym tyle nie myślał, nie doszedłbym do wniosku, że jakikolwiek życiowy wybór jest bezcelowy?

Anders, bohater naszej opowieści, szukając celu, trafia na narkotyki, które jeszcze bardziej wikłają jego życie, piętnując i znacznie ograniczając jakąkolwiek możliwość nowego startu. Anders przebywa w ośrodku leczenia uzależnień, z którego wychodzi na jeden dzień, by odbyć rozmowę o pracę, a przy okazji spotkać się z bliskimi. Miejsce akcji to Oslo – aż wstyd to pisać, mając na względzie tytuł filmu; ale wbrew pozorom jest to bardzo ważne. Oslo jest preludium opowieści, jest odtwarzane z przeszłości, która przedstawia je, jako miejsce na poły magiczne, na poły prowincjonalne, jest wreszcie miejscem życia rodziców Andersa (nie widzimy ich w ani jednym kadrze, choć scenariusz narzuca ich obecność w wielu miejscach). Potem ta projekcja się urywa, a za właściwy wstęp służy nam scena nieudanej próby samobójczej Andersa. Ten, który jest zagubiony, nie potrafi się tak po prostu zabić. Świadomość własnej śmierci, zadanej samemu sobie, jest na tyle zjawiskiem konkretnym (choć w większości powodowanym chorobą), że nie ma tu miejsca na zagubienie (choć zagubienie jest nierzadko elementem takiej choroby). Samobójcy są wyjątkowo pewni, wieszając sznur na szyi, rzucają się pod pociąg, czy – tak jak wymyślił sobie Anders – usiłując pójść na dno jeziora, pod ciężarem kamieni powkładanych w kieszenie ubrań (niczym Virginia Woolf). Ale zagubienie nie pozwala Andersowi utonąć, brak w nim tej ślepej rządzy działania. Pozostaje snuć się przez życie.
W istocie, ta opowieść ma wiele podobieństw do „Ulissesa” Jamesa Joyca. Bo miasto, jako bohater, miasto-labirynt, miasto, jako siewca doświadczeń i dalej bohater, zanurzony w wielu kontekstach, ale nader wszystko – w powszedniości, dotykający rzeczy normalnych, jakby były nowe, rzeczy zaś szalonych z przerażającą rutyną. Jest to opowieść wypełniająca cały dzień, od poranka, poprzez noc i świt, w której na osi zjawisk jest nasz bohater, jest Oslo, i są jego mieszkańcy.

Uderzające jest to, jak Anders po wyjściu „na wolność” próbuje uzyskać kontakt z osobami, do których coś czuje, ale zupełnie mu się to nie udaje. One istnieją tylko w jego monologach (jak słowa, które nagrywa w trakcie prób dodzwonienia się Iselin, kobiety, którą kocha (kochał?)), czy poprzez znajomych (jak w przypadku Niny, jego siostry). Nie mogąc dotrzeć do adresatów swoich najmocniejszych emocji, jego zagubienie pogłębia się. Niby zaczyna oddalać się od wszystkiego, co – w imię naprawy życia – budował, niby ucieka od domu i bliskości, ale finalnie trafia do niego, pustego i na poły obcego, by tam po raz kolejny przestać myśleć, na chwilę nie zadawać pytań i nie błądzić w odpowiedziach, oderwać się od wszechogarniającego zagubienia, choć cena tego stanu jest wielka, bo środek do jego osiągnięcia jest w istocie jego przekleństwem.
Ale wcześniej Anders spotyka się ze swoim znajomym, Thomasem; mamy tu klasyczne zderzenie światów: świata osoby trawionej depresją i nałogami, samotną, przeświadczoną o własnym beztalenciu, tak bolesnym przez wzgląd na już przeżyte 34 lata, a świata jego rówieśnika, na pozór szczęśliwego męża i ojca dwójki dzieci, oraz spełniającego się naukowca, żyjącego jakby siłą rozpędu, ze z góry ustalonym celem i swoistym „harmonogramem” życia, pod którym kryją się właśnie te dwie: praca i wychowanie dzieci; nie ma tam już nawet miejsca na intymność i uczucia. Thomas rzuca naiwnymi cytatami z Prousta, by po chwili zagłębić się bardziej w relację ze swoim przyjacielem, ale nie tyle, by mu pomóc, ile uzewnętrznić swój własny ból. A kiedy Anders nie może sobie z tym poradzić, Thomas kwituje to najbardziej znienawidzonymi przez chorych na depresję słowami: „weź się w garść”. Bo przecież nie raz już był w tym stanie. Ta rozmowa o niczym i o wszystkim, rozpisana niemal na 1/4 filmu niesie za sobą przygnębiający morał, że nic nie uwalnia nas od choroby zwanej „zagubienie”, skoro nawet Thomas, tak silnie nakreślone przeciwieństwo Andersa, utrzymuje się przy normalnym życiu tylko dzięki niuansom, subtelnie zdradzając, że jego bieżące życie wcale nie jest wolne od bólu.

Tylko czym jest ten ból? Być może każdy ma takie odczuwanie życia, jakie sam uważa za bolesne, a tym samym każdy ból wymyka się identyfikacji i szufladkowaniu. Więcej, ból bywa niekiedy jedynym uczuciem, jakie człowiek jest w stanie przyjmować, jakby był najpewniejszy, jakby nie pozostawiał złudzeń. Dlaczego więc dziwić się Andersowi, który nie mogąc odnaleźć miłości, bliskości i zrozumienia, rani siebie tak fizycznie, jak i psychicznie? Czemu dziwić się Thomasowi, który nie mogąc pomóc przyjacielowi, zaczyna szczerze pokazywać rysy we własnym życiu, samemu uświadamiając sobie, jak łatwo je zaakceptował?
Ten ból doskonale widać u Andersa, zresztą świetnie zagranego przez Andersa Danielsena Lie (aktorsko i technicznie „Oslo…” jest kinem nienagannym). W jego grze nie ma przerysowania, jest za to wiele subtelności w mimice i zachowaniu, które uwiarygadniają filmowego Andersa, czyniąc z niego postać, którą możemy spotkać na ulicy, minąć bezwiednie, albo zobaczyć któregoś dnia w lustrze, w naszej wędrówce współczesnych Odyseuszów.
„Oslo, 31 sierpnia” odpowiada o depresji w sposób wyważony, konfrontując ze sobą codzienne zdarzenia i próbę ich adaptacji przez osobę starającą się wyjść z potrzasku. Ta spokojna narracja może uśpić tylko osoby, które nigdy nie doświadczyły depresji lub bliskich jej stanów, albo dawno o niej zapomniały. Nie jest to więc film dla każdego, choć, paradoksalnie – jest filmem o każdym. Bo każdy z nas obarczony jest ryzykiem zagubienia.