Pozwolę sobie na wstępie postawić dosyć ryzykowną tezę, która jednak stanowi trafne podsumowanie, czym jest „Ikaria XB 1”; w mojej ocenie to film stojący w rozkroku pomiędzy naiwnym, pretensjonalnym kinem s-f lat 50-tych i 60-tych, a kolosami dojrzałego kina tego gatunku w postaci „2001: Odyseja Kosmiczna” Kubricka, czy „Solaris” Tarkowskiego.
„Ikaria XB 1” jest na ich tle dziełem zapomnianym; ta czechosłowacka produkcja sprzed niemal 70 lat bazuje na powieści Stanisława Lema „Obłok Magellana”, i momentami bywa równie nudna i przeciągnięta, jak literacki pierwowzór (mimo że trwa nieco ponad 80 minut). Obraz traktuje o pierwszej międzygalaktycznej wyprawie człowieka, w kierunku najbliższego mu układu planetarnego – Alpha Centauri – akcentując tematy dotąd nie poruszane w tak dużym stopniu w kinie scenice-ficition – wpływu długotrwałej podróży na ludzką psychikę, czy relacje między członkami załogi wywołane ową podróżą;

To, co uderza od pierwszych chwil, to fenomenalne zdjęcia i solidne, a niekiedy rewelacyjne efekty specjalne, jak również scenografia; okręt podróżujący do Alpha Centauri, tytułowa „Ikaria”, jest z jednej strony ukazany nowocześnie i w sposób zbliżony do późniejszych, dojrzałych wizji wnętrz statków kosmicznych, z drugiej strony nie jest wolny od pewnych naiwnych rozwiązań scenograficznych, np. wielu nieskładnie palących się kontrolek, dodanych chyba wyłącznie po to, by oddać rozumiany na ówczesny sposób futuryzm. Ale już korytarze Ikarii, rozsuwane drzwi, czy obszary o przeznaczeniu technicznym są ukazane bardzo sugestywnie, bez zbędnych upiększeń, w pewien przyjemne „sterylny”, a zatem typowy dla późniejszego kina s-f sposób.
Osobiście, piorunujące wrażenie wywarły na mnie sceny wyprawy astronautów poza Ikarię, tak w zakresie budowanej w tych sekwencjach mrocznej atmosfery z pograniczna thrillera i horroru, jak i udanej próby oddania przez aktorów stanu nieważkości, czy wpływu warunków panujących w próżni na inne obiekty. Zresztą, opisywany wątek występuje również w literackim pierwowzorze, będąc jednym z jego lepszych, jeśli nie najlepszym fragmentem i, co ciekawe, podobnie jest w przypadku filmu.

Od strony wizualnej jest to zatem dzieło przez duże „D”, z ciekawą pracą kamery, czy zdjęciami, z których każda klatka nadaje się do wydruku i oprawienia w ramkę (choć wynika to po części z uroku czarno-białej taśmy). Strona dźwiękowa autorstwa Zdenka Lišaka także jest zaskakująco dobra – choć oparta na muzyce elektronicznej, nie stanowi ona zlepku przypadkowych dźwięków syntezatora, lecz buduje charakterystyczną melodię, co musiało w tamtych latach robić duże wrażenie; na tle tych dźwięków świetnie kontrastuje wątek muzyczny odtwarzany w ostatniej scenie filmu, który oparty jest w większości o dźwięki instrumentów symfonicznych, a swą majestatycznością mógłby okrasić nie jedną hollywoodzką superprodukcję.
Jeśli zaś idzie o aktorów, jakkolwiek nie mogę powiedzieć złego słowa, ale nie potrafię również wskazać żadnej roli, która wywarła na mnie duże wrażenie. Niestety, powyższe jest wynikiem rozpisania niezbyt ciekawych ról, a całości nie ratuje to, że bohaterowie od czasu do czasu wypowiadają godne zainteresowania uwagi i paremie. Zaciera się tu zresztą podział na bohaterów pierwszo i drugoplanowych (może poza postacią dowódcy, MacDonalda), a przez to zabrakło czasu i miejsca w scenariuszu, by odpowiednio wyeksponować każdą z tych postaci i nadać jej rys, który uzasadniałby jej poczynienia lub wypowiadane słowa. Wydaje się, że wystarczyłoby umiejętnie wpleść i złączyć ze sobą dwa-trzy wątki dotyczące dwóch-trzech bohaterów, by uzyskać ową głębię i wyraźniej oddzielić pierwszy i drugi plan, zwłaszcza, że okazji ku temu w finalnym scenariuszu było całkiem sporo.

To dobry moment, żeby powrócić do mojej tezy ze wstępu tej recenzji; „Ikaria XB 1” nie jest wolna od infantylizmu typowego dla wczesnych produkcji s-f, jednakże nie przebija się on na pierwszy plan, czy to w postaci wątków fabularnych, scenografii, czy efektów specjalnych, lecz cały czas jest gdzieś w tle, jakby w podszewce, którą od czasu do czasu dane jest nam zobaczyć, co kontrastuje z ogólnym, nad wyraz poważnym wydźwiękiem całości (ów powaga podbijana licznymi, „mądrymi” sentencjami padającymi z ust aktorów sprawiła, że w czasie seansu przyszło mi na myśl, że gdyby Ingmar Bergman miał stworzyć własne widowisko scenice-fiction, byłoby ono pewnie bardzo podobne do „Ikarii”). Ten dysonans sprawia, że ilekroć widz stara się zagłębić w tę powagę i głębię fabuły, jest z niej brutalnie wyciągany jakąś naiwną sceną.
Nie boję się stwierdzić, że „Ikaria XB 1” swoją dojrzałością fabularną i estetyką wyprzedzała czasy, w których powstała. Nie jest to jednak równoznaczne z tym, że jest to film wybitny; dojrzałość dojrzałością, ale zaprezentowana w sposób mało dynamiczny potrafi męczyć, same zaś postaci są tylko kalkami pewnych ogólnych póz i ról, bez szczególnej, psychologicznej głębi, a jeśli takowa zaczyna się pojawić, ginie na dobre w wyniku pojawienia się nagle nowej sceny.