Niniejszy tekst pochodzi z 2012 roku i jest na podobieństwo „kapsuły czasu”, czyli swoistego zawiniątka pełnego starych listów i zdjęć, znajdowanego przypadkiem gdzieś na strychu albo w kościelnych iglicach. Cztery lata wcześniej w Krakowie powstaje Blobber Team, i przez kolejne 7 lat będzie to firma kojarzona wyłącznie z niszowymi produkcjami o kiepskiej jakości, wśród których znalazł się także bohater niniejszego wpisu, czyli gra „Music Master: Chopin”. Wracając z tej podróży w czasie, aż trudno uwierzyć, że niedawno Blobber Team zapowiedziało grę dedykowaną konsolom nowej generacji („The Medium”), a jeszcze wcześniej wydało tytuł na podstawie znanej licencji („Blair Witch”), zaś głosu w ich innej produkcji („Observer”) udzielił sam Rutger Hauer. Przykład Bloober Team pokazuje zatem, że upór w połączeniu z przemyślanym zarządzaniem mogą przynieść sukcesy. Ale zanim one przyszły, był sobie niepozorny „Music Master: Chopin” – tytuł, który wspominam do dziś…
Szanowne Bloober Team,
Piszę niczym Moses Herzog listy, które nigdy nie trafią do adresata, a w których to przedstawiam słuszne, jak mniemam, spostrzeżenia. Mam o tyle ułatwione zadanie, że przy Państwa produkcji, z zachowaniem uznania wobec trudu, jaki Bloober Team w nią włożył, jakiekolwiek sugestie i petycje względem gry mają szansę być tymi słusznymi, niezależnie od osoby autora; mówiąc wprost – chciałbym poradzić, niestety a posteriori, co zmienić w grze „Music Master Chopin”, tak by stała się ona produkcją atrakcyjną dla odbiorcy.
Na samym początku chcę zaznaczyć – zauważyłem, że gra robiona była na szybko, wszystko za sprawą ministerialnych projektów a w zasadzie krótkowzroczności projektodawców, którzy oczekiwali, że w kilka miesięcy uda się stworzyć solidną grę komputerową.

Zatem z powodu braku czasu, jak mniemam, sięgnęli państwo po wypróbowane wzorce znane w serii „Guitar Hero”, co samo w sobie należy odnotować na plus; nie można było stworzyć w pół roku polskiej „Eternal Sonata” czy innych „Pataponów”; natomiast umiejętne klonowanie pomysłów jeszcze nigdy nikomu nie zaszkodziło.
Co jednak poszło nie tak? Mógłbym wskazywać na niedoświadczenie studia i tym podobne czynniki, o których i tak nie mam żadnej wiedzy, a jedynie domniemanie, tę prostą konstrukcję płynącą z sumy wszelkich obserwacji danego tematu.
Skupię się więc, tak jak zaznaczyłem na początku, na własnych przemyśleniach i mdławych, dziecięcych wręcz rojeniach o wielkim „Music Master Chopin”, po części dlatego, że lubię gry muzyczne, po części z tej przyczyny, że bliski mojemu sercu jest Chopin oraz jego spuścizna.
Zacznę od tego, co boli najbardziej – od liczby utworów dostępnej w każdym z trzech podtytułów Music Master. Tuzin na grę? Wolne żarty? Parszywa rzeczywistość. Sam fakt podziału gry na trzy części budzi zastrzeżenia. A już wyodrębnienie części rockowej (przyzwoicie wykonanej z racji wykorzystania utworów z wydanej przed trzema laty płyty „Rock loves Chopin”) i popowej jest co najmniej nierozsądne. Naturalnie, twórcy chcieli otworzyć się na fanów wszystkich gatunków muzycznych; nie przewidzieli jednak jednej kwestii – nie da się stworzyć hitu w kilka miesięcy, a to właśnie legendarne przeboje są magnesem w takich produkcjach jak wspomniany „Guitar Hero” czy „Rock Band”. Popowo-rockowe pioseneczki z „Music Master” nie mają najmniejszych szans w starciu z gigantami muzyki rockowej; brak im własnej duszy, legendy i radiowej kariery. Kupowanie „Music Master Rock” lub „Pop” to jak sprawdzanie nowej, debiutanckiej płyty – albo będzie udana, albo utonie w morzu innych fonograficznych miernot. Konsumenci nabywający gry ze stajni Neversoftu już na samym wstępie są wolni od tego typu dylematów.
Cóż zatem pozostaje? Pozostać przy „Music Master Chopin Classic”, tworząc tym samym grę unikalną w skali globu, grę, której nie można tak po prostu zestawić w „Rock Bandem” właśnie przez wzgląd na repertuar. Zwiększyć liczbę utworów do pięćdziesięciu, tak, by trzymać się standardów w tego typu produkcjach, nie bać się koncertów fortepianowych (25 minut rytmicznego uderzania w klawisze – to dopiero byłoby wyzwanie!), wykorzystać znane nazwiska, nader wszystko takich tuzów jak np. Zimerman, ergo wykonawców znanych globalnie. Być może nawiązać współpracę z Deutsche Grammophon, i, jeśli projekt Chopin by wypalił, stworzyć „Music Master Mozart”, „Schubert” czy „Bach” (Bloober Team miał nawet pierwotnie takie zamierzenia). Zyskać rynek japoński i rosyjski, nie sprzedawać milionów przeznaczonych na imprezy, nie produkować tandetnych, plastikowych fortepianów tylko pod jedną grę stworzonych, klawiatura w zupełności wystarczy. Postawić zatem na elitaryzm (wszak robimy coś za pieniądze publiczne, możemy sobie pozwolić, aspekt finansowy nie jest tu pierwszorzędny). Realizacja przynajmniej części powyższych postulatów czyniłaby z „Music Master” produkcję klasową i unikatową, mimo jej technologicznej i koncepcyjnej wtórności.
Kolejne sugestie mają bardziej poboczny oraz techniczny charakter. O ile system zdobywania punktów jest klasyczny w swej prostocie, a wszystko co proste z reguły jest też dobre, cieszę się z wprowadzenia prostego „levelowania” na wyższe mnożniki wraz z postępującą, bezbłędną grą. Podobnie ze wszelkimi bonusami, tu naprawdę nie mam nic do zarzucenia.
Gorzej jest z całą resztą. Tandetnie wymodelowane „żetony” (nazwijmy je buńczucznie nutkami), trójwymiarowe otoczenie przewijające się gdzieś w tle, które z powodzeniem można by zastąpić statycznymi zdjęciami i reprodukcjami z epoki, zyskując tym samym na wydajności oraz poszerzając dostępność (slogany w stylu – „ta gra pójdzie nawet na kalkulatorze!”); można by w tym względzie zastosować naprawdę proste zabiegi – przy graniu Etiudy rewolucyjnej malowidła z Powstania listopadowego, przy koncercie f-moll obrazy wiedeńskich sal koncertowych, ale i młodego Chopina, zaś podczas odgrywania Preludium c-moll nr. 20 – wizje umarłych mnichów, które podobno śniły się artyście, a o których dowiadujemy się z umieszczonych w grze ciekawostek.
Wspomniane ciekawostki wykonane są co najmniej nierówno – czasami zainteresują, innym razem nudzą – z drugiej strony jest to jedna z najprostszych rzeczy, jakie można poprawić w tej grze. Cóż więcej? Może publikowane w sieci rekordy, osiągnięcia miast nic nie wnoszących do gry „medali”, jakiś quiz z wiedzy o Chopinie, tak by odpocząć pomiędzy utworami – to wszystko kwestie drugorzędne, ale wzbogacające.
Piszę z pozycji straceńca, nie mam bowiem żadnego wpływu na producentów czy wydawców. Mogę jedynie składać swoje żale, dołączając do licznego grona recenzentów i płakać nad zmarnowanym potencjałem. I choć po cichu liczę, że coś jeszcze w „Music Master Chopin” się zmieni, wszak niedługo zapowiedziano premierę tejże gry na produktach spod znaku Nadgryzionego Jabłka, chłodny racjonalizm i ocena możliwości każą wyrokować, że Bloober Team nie wyciągnął żadnej lekcji z pecetowych wersji swojej gry. Albo nie chciał, albo zwyczajnie nie mógł.
Z Wyrazami Szacunku i niesłabnącym entuzjazmem, fan gier niebanalnych.
Powyższy „list” pierwotnie ukazał się w 2012 roku na blogu „Gry z niszy”. Gra Music Master Chopin, mimo licznych prób z mojej strony, nie uruchamia się na komputerach z systemem Windows 10. Na szczęście dla mnie, część moich marzeń sprzed ośmiu lat spełniła się wraz z premierą znakomitego „PIANISTA: The Legendary Virtuoso” na Nintendo Switch.