Niewiele jest w dziejach kina produkcji, które niejako na nowo definiują gatunek, olśniewając widza czy to w aspekcie wizualnym, czy poprzez nieznane wcześniej zabiegi fabularne. Są to każdorazowo filmy – „pomniki”, do których odwołuje się przy recenzjach późniejszych filmów; przywołuje się pamiętne kadry, scenografię, dialogi i cały koncept artystyczny.
Wątpię, żeby w przypadku „Magnatów i Czarodziei” było podobnie, ponieważ wątpię, by jakakolwiek inna produkcja była zdolna choćby w niewielkim stopniu dorównać temu arcydziełu. Już pierwsze, odczytane na początku filmu przez lektora zdanie („starożytne manuskrypty wspominają o przepowiedni…”) podpowiada widzowi pewien kierunek interpretacyjny, a mianowicie subtelny dyskurs z ludycznym znaczeniem legend i podań, który z jednej strony podchodzi do znaczenia mitu aseptycznie, z drugiej zaś odurza nas polifonią toposów i znaczeń typowych li tylko dla mitu. Wręcz za niezbędne uważam przywołanie tu Pierra Grimala, który celnie stwierdził, że „Logos i mythos są dwiema połowami języka, dwiema w równym stopniu zasadniczymi funkcjami życia umysłowego. Logos, które jest rozumowaniem, stara się przekonać; od słuchacza wymaga wydania sądu. […] Natomiast „mit” jest celem sam dla siebie.„. Niezbędne, ponieważ logos jest zaakcentowane w „Magnatach i Czarodziejach” wyjątkowo silnie, umiejętnie estymując mit.

Dajmy dla przykładu wypowiadany niemal w onirycznym transie przez bohatera imieniem Stachu Jones (w tej roli niezrównany Stachu Jones), „Won mi z mojego lasu, bo ci łeb utnę”, który w przewrotny i wysublimowany sposób odwołuje do samego Homera i jego „Iliady”, zapalczywie wyrażając oburzenie oblężeniem Troi przez Achajów (fraza „won mi”), a jednocześnie wywołując ducha Kasandry, z jej przepowiednią końca miasta, wyrażoną w filmie odwołaniem do lasu, a zatem pośrednio – do konia trojańskiego. A mówimy tylko o jednym cytacie, kiedy film co rusz przywołuje i wchodzi w polemikę z kluczowymi dla cywilizacji łacińskiej toposami.

Zdumiewa także to, w jak niezwykle inteligentny i nie spotykany jak dotąd sposób (może z odnotowaniem raczej mizernych prób we wczesnej twórczości Władysława Pasikowskiego) autorzy stosują motyw drogi i jego – wyjątkowo trudnego w realizacji – rozwinięcia w postaci motywu zakrętu, który szczególnie uwydatnia się w refleksji Stachu Jonesa na temat jego wewnętrznej potęgi i mocy („o kurwa jaki ja jestem silny”); czym bowiem byłaby nieokrzesana siła a priori tkwiąca w bycie, jeśli nie aberracją rzeczywistości (rozumianej tu oczywiście klasycznie, według arystotelesowskiej formy substancjalnej, określającej tożsamość danych konkretów)?
Można polemizować, czy freudowskie odwołania do pochwy na miecz, czy do cna zapożyczone z de Sade’a pragnienie spółkowania z filmowym księciem przez wiejski plebs nie stanowią profanum, ale wydaje się to chybionym zarzutem – wystarczy wszak odwołać do greckich mitów, by odkryć, że wszelkie zawiłości płciowe i związane z tym genealogiczne perypetie są kluczowe dla rekonstrukcji mitu, podobnie zresztą, jak motyw zemsty (np. na przykładzie nieokrzesanych druidów), czy motyw przemiany w bohatera (w tej roli znakomity, choć wyszkolony ledwie w jeden księżyc, jakiś koleś).

Patrząc przez pryzmat komemoratywny, można kluczyć w kierunku uznania, że „Magnaci i Czarodzieje” są hołdem dla kina gatunkowego, na czele z „Władcą Pierścieni”, „Hobbitem”, czy polskim „Wiedźminem”, wydaje się jednak, że „Magnaci…” zagregowani są na zupełnie innym szczeblu poznawczym, zaś przywołane wyżej dzieła stanowią pewien embrionalny zaczyn tego, co w pełni rozwinęło się dopiero w „Magnatach…”, czyniąc zeń dzieło unikalne. I przez ten pryzmat powinno być oceniane.