Drugi sezon „Into the Night” bazuje bardzo mocno na motywach pierwszego sezonu; można wręcz powiedzieć, że niektóre z nich wywraca na drugą stronę, niczym kieszeń w spodniach; dobra kieszeń tym się jednak cechuje, że ma dno; takie dno przydałoby się scenarzystom serialu, ponieważ niektóre jego wątki są bezdennie głupie.
Podtrzymuję moje dobre słowo na temat tej serii, tak silnie zaakcentowane przy recenzji pierwszego sezonu; szkopuł w tym, że wieczne zapętlanie motywów zwyczajnie zniecierpliwia i nuży; zaletą pierwszego sezonu była właśnie owa świeżość, ciekawe, bo synkretyczne podejście do tematu apokalipsy i przetrwania, podane w wybitnie nie amerykańskim stylu. I choć tempo dalej się utrzymuje, znużenie pojawia się tu i ówdzie; na szczęście w drugim sezonie twórcy zaproponowali na powyższą chorobę atrakcyjne intelektualnie panaceum – alogiczność zdarzeń.

Przyznaję, że pierwszy sezon nie był może „logicznym orłem”, a poczynania i motywacje bohaterów wydawały się niekiedy nieco zbyt na siłę poprowadzone i powiązane, jednak nie raziło to aż tak w oczy – mówimy w końcu o produkcji rozrywkowej; natomiast to, co dzieje się pod tym kątem w sezonie numer dwa, to spiętrzenie tych wszystkich dziwnych, alogicznych przypadków i powiązań do kwadratu, jeśli nie sześcianu. Wygląda to tak, jakby scenarzystów zamknięto w jakimś bunkrze na dwa dni i kazano w tym czasie dostarczyć kompletny materiał na produkcję; da się to zrobić, ale w tak krótkim czasie nie da się wszystkiego przemyśleć.

Nie chcąc „spojlować”, ale nie chcąc też być gołosłownym, pozwolę sobie przywołać np. wątek Zary Oblonskiej (uwzględniając tragiczny zwrot akcji dotyczący tego wątku), „zaproszenie” do bunkra nowych „gości”, czy też poczynania z nowo poznaną bohaterką kilku odcinków, tyleż miłosierne i trywialnie „dobre”, co głupie i pozbawione sensu przez wzgląd na panujący w serialu stan katastrofy. Jest tego niestety znacznie więcej i nie zawsze przejawia się w dłuższych motywach, ale też w pojedynczych sytuacjach (kto oglądał, ten zapewne pomyśli teraz o kretyńskiej scenie z noktowizorem).
Aktorzy i ich role… Cóż, jest tak, jak w przypadku pierwszego sezonu: z archetypicznych postaci, z góry rozpisanych na „dobre” i „złe” nie da się dużo wycisnąć, a jak się nawet spróbuje, łatwo o groteskę. Postaci „neutralne” również są i mają się dobrze w swej nijakości. W ramach tych wszystkich aktorskich popisów najlepiej wypada ponownie Borys Szyc Jan Bijvoet, utrzymując wszelkie walory swojej na wskroś tragicznej postaci, która mierząc się z własnymi lękami, nie potrafi mierzyć się z rzeczywistością i trzeźwo oceniać sytuacji; może nawet szkoda, że twórcy zdecydowali się tak dobitnie zerwać z tą jego „chwiejną” postawą, budowaną z dużym pietyzmem na przestrzeni całych dwóch sezonów.

Słowem jeszcze o końcówce… Tu też mam wrażenie, że ewidentnie sześcioodcinkowy format się nie sprawdził, że przydałby się jeszcze jeden odcinek, albo 20 minut więcej, by to wszystko na spokojnie złożyć, pokazać, a nie pozostawiać widza z szarpanymi obrazami i motywami, jakkolwiek absurdalne by nie były.
Miałem nadzieję, że drugi sezon pójdzie mocniej w kierunku literackiego pierwowzoru, tj. „Starości aksolotla” i wydawało się w pewnym momencie, że tak będzie. Ale tempo narracji raczej prędko do tego nie doprowadzi, a szkoda, bo nowych motywów ta seria potrzebuje, jak rośliny (nomen omen) promieni Słońca.