Do kultowej serii Final Fantasy postanowiłem podejść przed kilkoma laty w sposób nad wyraz chronologiczny. I mimo zewsząd dobiegających głosów zachwytu nad danymi, przeważnie późniejszymi częściami serii, ogrywałem poszczególne epizody Final Fantasy kolejno, rozpoczynając od wersji na NES (korzystając z dobrodziejstw zremasterowanej części I i II, wydanych przed laty na PSP, oraz trójwymiarowej edycji części III na Nintendo DS). Kiedy więc przyszło mi rozpocząć zabawę z Final Fantasy IV (która doczekała się kompletnej edycji na PSP, i którą to wersję wybrałem do ogrania), odetchnąłem z ulgą, licząc na progres nie tyle graficzny, ile fabularny. Nie da się bowiem ukryć, że – poza częścią II – pierwsze „fajnale” były oszczędne w temacie rozbudowanej historii; ot, ratowaliśmy świat, i w zasadzie to tyle.
Część czwarta jest wyraźnie bardziej złożona, jeśli idzie o sposób narracji. Już na wstępie mamy okazję zobaczyć kilka zbrodniczych aktów, wyznanie miłości i utratę tejże, śmierć zaś kroczy za bohaterami w ilościach znanych z Gry o Tron. Jest zdrada oraz zwroty akcji, słowem: wszystko, co niezbędne, by przykuć uwagę. Opowiadana historia, mimo wielu dramatycznych scen, nie jest jednak absorbująca na tyle, by po zakończeniu mieć ją jeszcze długo w pamięci. I to w mojej ocenie największy zarzut, jaki mogę wytoczyć Final Fantasy IV, co jest tym bardziej dobitne, że wykreowani na potrzeby gry bohaterowie są ciekawi i różnorodni jeżeli chodzi o charaktery. Cecil, Kain, Rydia, Rosa, Edward, Edge, i jeszcze kilka innych osób tworzy złożony miks, mający swoje przełożenie nie tylko na fabułę, ale również mechanikę rozgrywki.
Mechanika zaś jest do bólu klasyczna (choć uproszczona w stosunku do standardu gatunku, jaki na lata wyznaczył Final Fantasy V), ale wymaga zaznaczania, że była to pierwsza gra z serii, w której pojawił się Active Time Battle (ATB). Nie mamy wpływu na klasy bohaterów, które są nam narzucone odgórnie, lecz ciągle możemy je uzbrajać i decydować o ustawieniu na polu bitwy (z przodu lub z tyłu). Walki są oczywiście turowe, i wiążą się z pewną ilością tzw. „grindu”, co jednak nie powinno dziwić fanów gatunku.

Nie chcąc oceniać grafiki pod kątem technicznym (w końcu ogrywałem wersję zremasterowaną, która i tak wyglądała całkiem à propos, i życzyłbym sobie więcej tak odnowionych produkcji), poprzestanę na świecie przedstawionym – jest on relatywnie różnorodny, choć dominują lokacje pełne pól i lasów. Góry lub pustynie, to tylko krótki epizod; ponadto jest nam dane, po raz pierwszy w historii serii, przetransportować się na inną „planetę” oraz do ogromnych, zwartych podziemi, co wiąże się również z istotną zmianą użytych do ich prezentacji grafik. Ta część Final Fantasy nieśmiało stara się również wykorzystać moc, jaką dysponowała konsola SNES, prezentując w niektórych scenach pseudo-trójwymiarowe obrazy (czy raczej obrazy „przestrzenne”). Gra jest jednak mocno zanurzona – jeżeli idzie o krajobrazy – w idei średniowiecznego świata, znanej z poprzednich odsłon cyklu, toteż nie stanowi nic nowego względem Final Fantasy I-III, co można poczytać za minus (jest to szczególnie widoczne, jeśli porównujemy „poprawione” wersje tych gier, wydane na PSP, czy wcześniej Game Boy Advance).
Muzycznie natomiast gra prezentuje solidny poziom, choć nie jest to część, która przyniosła naszym uszom jakiś nad wyraz znany motyw. Taką muzykę albo się lubi, albo przechodzi obok niej obojętnie. Niewątpliwym plusem jest jej relatywna różnorodność – każda osada czy charakterystyczna lokalizacja mają własny motyw muzyczny, podobnie, jak niektóre cut-scenki.
Wszystkim dotychczas ogranym tytułom z serii – poza częścią II, która, z uwagi na niezłą fabułę (jak na lata, w których powstała) dostała ode mnie ocenę 8/10 – wystawiłem solidarnie notę 7/10. Final Fantasy IV nie jest rewolucyjną odsłoną, i podąża ścieżką obraną przez poprzedniczki. To solidny jRPG, który dostarczy fanom gatunku sporo frajdy, jednak, mimo wszystko, nie jest to tytuł dla każdego.
Ograno na: Playstation Portable (zremasterowana wersja gry z 2011 roku).