Osoba wiedziona li tylko tytułem recenzowanego serialu zapewne uznałaby go za biograficzną opowieść o ojcu psychoanalizy, a tym samym doskonały materiał na historię per se, mało jest bowiem rzeczy tak frapujących, tajemniczych i nieokiełznanych, jak ludzki umysł. Szybki rzut oka na opis w profilu produkcji na filmweb.pl jest niczym kuksaniec w szczepionkę naszych oczekiwań (lub przypuszczeń): „rozwiązując sprawy zaginięć i morderstw w XIX-wiecznym Wiedniu, młody Sigmund Freud razem z kobietą medium wplątuje się w okultystyczny spisek.”. Zatem zapomnijcie, moi Drodzy, o wyrafinowanej opowieści na temat naukowca i jego dzieła, a dajcie się porwać kryminałowi z domieszką horroru w tle.
Ale czy ten intrygujący zlepek bohaterów (przyszły słynny naukowiec i lekarz), miejsc (Wiedeń) i czasów (koniec XIX wieku, serce Monarchii Austro-Węgierskiej) rzeczywiście porywa?
Główną rzeczą, jaka zapadła mi w pamięć, było często zerkanie przeze mnie na czas pozostały do końca odcinka. Serial ewidentnie nużył, mimo że fabuła obfituje w bohaterów i zdarzenia; jest to nie tyle wina historii, która, choć sztampowa, jest poprawna i kompletna, ile sposobu narracji, w ramach którego podróżujemy za nudnym – bądź co bądź – Freudem, a pozostali bohaterowie pojawiają się i znikają, jak króliki z magicznego kapelusza. Zatem paradoksalnie to główny bohater jawi się tu, jako hamulcowy całej opowieści, co doskonale widać na przykładzie innej postaci, której scenarzyści łaskawi byli poświęcić trochę więcej czasu i pokazać w nieco bardziej złożony sposób – mam tu na myśli Alfreda Kiss’a; sposób rozpisania tej postaci oraz jej odegranie przez aktora Georga Friedricha podnoszą ocenę całego serialu o jedno oczko.

I aż szkoda, że to nie on jest głównym bohaterem tego serialu. Ale wiadomo, produkcję trzeba było sprzedać nazwiskiem, zwłaszcza, jeśli brakło środków na jakość, lub talentu na unikalny scenariusz. Jeśli już wywołany, to sam scenariusz wygląda, jak nudne streszczenie nagłówków XIX wiecznych brukowców: „Morderstwo w zamtuzie!”, „Kobieta o zdolnościach mediumicznych!”, „Wspaniały bal u cesarza!”. Dołóżmy jeszcze do tego brutalne sceny, dużo krwi i dużo seksu (zapewne ku uciesze młodszej widowni), a przepis na sukces gotowy – tylko ileż można ten przepis stosować? Prawdę powiedziawszy, to wszystko już gdzieś, kiedyś oglądaliśmy, a nawet nie kiedyś, lecz całkiem niedawno, by przywołać pierwszy z brzegu „The Frankenstein Chronicles” (bijący na głową „Freuda”), czy zeszłoroczną „produkcję oryginalną” Netflixa, czyli „Alienistę”. Gdzieś pomiędzy scenami widziałem nawet koncepty zaczerpnięte z leciwego, i nieco zapomnianego „Vidocq’a”. Mały plusik zapisać można jedynie a conto pokazania w serialu napięć etnicznych w Austro-Węgrzech, czego, z oczywistych względów, brak w ww. produkcjach. Ale co z tego, skoro nawet tego wątku twórcy w finale opowieści nie udźwignęli, wybierając rozwiązania nazbyt abstrakcyjne, w miejsce prostych i prima facie oczywistych.

Powrócę jeszcze na moment do porównania z „Alienistą”: w obu przypadkach głównym bohaterem jest psychiatra, w tle trup ściele się gęsto, a nad wszystkim wisi aura tajemnicy – połączmy to z niemal analogicznymi czasami, et voilà – „Freud” wygląda jak europejska kopia „Alienisty”, może bez gwiazd i ze znacznie mniejszym budżetem, ale za to z intrygującą scenerią, którą twórcy obrali sobie za plan – Cesarstwem Austro-Więgierskim. „Freud” zdaje się być więc jeśli nie naśladowcą, to kontynuatorem bardzo przeciętnego „Alienisty”. Z tego ujęcia zastanawia mnie, co kieruje włodarzami spod wielkiego, czerwonego „N”, by partycypować w produkcjach mających de facto tożsamą treść i estetykę, w dodatku na tak krótkiej przestrzeni czasowej. Zresztą bezpośrednie porównanie „Alienisty” z „Freudem” byłoby ciekawe, gdyby i sam materiał porównawczy był równie ciekawy…

Mocna strona tego serialu jawni się tak naprawdę nielicznej grupie odbiorców – mam tu na myśli oczywiście „swojskość” spod szyldu „CK” i „dobrotliwego cesarza” Franciszka Józefa, ciągle żywą w Galicji (i Lodomerii), doprawioną językiem serialu (którym jest niemiecki okraszony różnymi dialektami, choć słychać też węgierski i jidysz); powyższe sprawia, że moje uczucia przy seansie nie były tylko i wyłącznie pejoratywnie. Bardzo przyjemnie oglądało się typową np. dla Krakowa architekturę, słuchało o napięciach etnicznych, patrzyło na służby mundurowe i wojsko, którym CK Monarchia stała, wreszcie oglądało habsburski dwór – ciemny, ciasny, zakurzony, wolny od kobiet, całkowicie różny od dworu angielskiego czy (na tamten czas) rosyjskiego – choć, podobnie, jak wyżej wymienione dwory, pełen szaleńców i potworów (tu zwracam uwagę na solidną kreację nieco zapomnianego przez historię Księcia Rudolfa), którzy swymi oschłymi i archaicznymi postawami kreują kolejne zwyrodnienia. I chyba ta dekadencja – obok wątku Kiss’a – jest nieliczną zaletą całej produkcji (choć na wzmiankę zasługuje jeszcze muzyka oraz krótka, sugestywna czołówka). Tym bardziej szkoda, że pozostałe wątki zaakcentowano w tym serialu tak słabo, myląc widza nie tylko co do zamiaru twórców, jak również samej treści, która okazuje się zwyczajnie płytka i bez polotu. Niestety owa „płytkość” dotyczy także samej myśli Freuda, której serialowe streszczenie zakrawa o karykaturę. A przecież gdyby zaczyn jego myśli zestawić z tymi wszystkimi mordercami, schizofrenikami, ludźmi w głębokiej depresji, zapadniętymi w sobie tak, jak zapada się na naszych oczach Imperium – moglibyśmy otrzymać naprawdę świetny serial. Z tej perspektywy szkoda zmarnowanego potencjału.