Bez zbędnych wstępów – jako niezaznajomiony z twórczością Lema, nie spodziewałem się po „Dziennikach Gwiazdowych” przewrotnego humoru znanego mi z dzieł (znacznie późniejszego) Pratchetta, jak również wątków o nastroju przywodzącym powieści grozy spod znaku (znacznie wcześniejszego) Lovecrafta (tak!). Przypuszczałem, że spotkam tam opowieści napisane zręcznie, choć infantylne w stopniu budzącej w mojej pamięci skojarzenia z niektórymi „Bajkami robotów” (tu jednak wolę być ostrożny, kilka ostatnich „bajek” czytałem jakieś 20 lat temu, będąc jeszcze dziecięciem nie rozumiejącym złożoności świata). Sumą sum – tych gorszych tekstów nie było tak dużo. Natomiast kompletnie nie spodziewałem się opowieści o dużym teologicznym i filozoficznym zacięciu (choć teolodzy i filozofowie pewnie zaśmialiby się w głos, czytając rozważania lemowskich bohaterów).
Ale po kolei – zbiór opowiadań jest wdzięcznym materiałem do zrelacjonowania wrażeń z lektury, ponieważ można w telegraficznym skrócie ocenić każdą z historii oddzielnie i jednoznacznie, jako słabsze lub gorsze, co w przypadku zwartej fabuły także jest możliwe, ale jednak w większym stopniu rzutuje na odbiór całości (zbiór świetnych opowiadań z jednym kiepskim jest zbiorem świetnych opowiadań, i jednego kiepskiego, ale świetna fabuła z jednym gorszym momentem, to jednak już nie świetna, a co najwyżej dobra fabuła); Nie omieszkam więc spożytkować owej „wdzięczności”, po krótce opisując każdą z historii.
Zbiór składa się z dwóch podzbiorów, „Z dzienników gwiazdowych Ijona Tichego” oraz „Ze wspomnień Ijona Tichego”. Tytuły wszystkich opowiadań ze zbioru „dzienników” mają liczebniki w nazwie, a zaczynają się od „Podróży siódmej”. Jakaż to gratka dla fanów Doktora Who i innych opowieści o podróżach w czasie lub o czasowych zapętleniach! Lem z dużą dozą humoru oraz niezwykle zręcznie opisuje paradoks nakładających się płaszczyzn czasowych, przez długą część opowieści zachowując zadziwiającą logikę zdarzeń (która jednak ostatecznie nieco zawodzi pod koniec, jak niemal w każdej opowieści o zawirowaniach w czasoprzestrzeni). Nie zmienia to jednak faktu, że otwarcie zbioru jest doprawdy przyjemnym doznaniem.
„Podróż jedenasta” to opowieść o świecie rządzonym w całości przez maszyny, z przewrotnym zakończeniem i zwinnym morałem, którą jednak, mimo wielu wdzięcznych momentów, oceniam jako najsłabszą część zbioru. Doceniam konstrukcję świata maszyn, będącego nieudolną i nieco pompatyczną kalką świata ludzi (użycie do tego nieco starodawnej polszczyzny wyszło jak ta lala), zaś „rżnięcie” cielęcych kukieł na długo pozostanie w moim kosmatym umyśle. Nie mogę jednak pochwalić tego, że opowieść nie ma w sobie grama fantastyki, a bliżej jej do bajki (robotów?), a nawet przypowieści.
„Podróż trzynasta” to opowieść o niezwykłej dystopii, osadzonej w świecie pełnym humoidalnych ryb, z interesująco rozwijanym przez narratora konceptem świata bez trosk, bólu i śmierci. Czyżby ukryta satyra na ustrój komunistyczny? Być może, ale raczej tylko w części. Lekkie pióro autora odmalowuje świat, który jest de facto fatalnym tworem inżynierii społecznej, w pewien niezdrowy sposób pociągający koncepcyjnie (a stąd już o krok do skrajności, a może nawet totalitaryzmu?), ale na dłuższą metę po prostu przerażający.
„Podróż czternasta” zaczyna się dla czytelnika przewrotnie – z jednej strony lekkie i szybkie urywki z dziennika Ijona Tichego, z drugiej mało przystępny opis miejsca jego przyszłej destynacji, nie pomagają w szybkim kartkowaniu stron. Potem jest trochę lepiej, choć opowieść sama w sobie nie zniewala i nie rzuca na kolana, choć warto docenić pewien subtelny element grozy, wyłaniający się z kart opowieści pod sam jej koniec. Mimo wszystko samo opowiadanie nie zachwyca – nie jest niestety tak zwarte fabularnie, jak „Podróż jedenasta”, ale jednak, jako wolne od infantylności historii z „jedenastki”, stawiam je nieco wyżej w hierarchii „tych gorszych” oblicz „Dzienników…”.
Skaczemy dalej. „Podróż dwudziesta pierwsza”, bodaj najobszerniejsze opowiadanie w zbiorze, a zarazem rzecz najbardziej nieoczywista w ocenie. Z jednej strony otrzymujemy bowiem relatywnie nudną opowieść o dziejach mieszkańców pewnej planety, i ich burzliwych poczynaniach z modyfikacją własnych ciał, z drugiej to historia aż do przesady przeładowana rozważaniami teologicznymi i filozoficznymi, w stopniu trudnym w odbiorze i wymagającym ponownej lektury, ale jednocześnie łechtającym ego inteligentów, zarówno tych ćwieć-, jak i pół inteligentnych (nie wiem jeszcze, do której z tych grup się zaliczam). Muszę w tym miejscu przyznać, że „Podróż dwudziesta pierwsza” przypomniała mi o „Imieniu Róży” Umberto Eco, sam nie wiem, czy to przez to, że lwia część opowieści dzieje się w klasztorze, czy przez to, że obie opowieści nie stronią od wyrafinowanych konstruktów teologicznych? Sam nie wiem. Wspomnę jeszcze tylko o pewnej scenie (w której było sporo krwi, ot taka podpowiedź dla zaznajomionych z tym opowiadaniem), która znacząco ożywiła nieco usypiającą czytelnika narrację, niosąc niezwykle spory ładunek skrajnych emocji. Nie, to nie jest najlepsze opowiadanie w zbiorze. Ale jeśli miałbym kiedyś wybrać tylko jedno z nich, które mam przeczytać, mój wybór padłby właśnie na „Podróż dwudziestą pierwszą”.
„Podróż dwudziesta czwarta” powstała w mojej ocenie z inspiracji indyjskim podziałem klasowym (choć równie dobrze można tu doszukać się klasycznego, średniowiecznego podziału na pracujących, modlących się i wojujących), niemniej fabuła nie skupia się na zależnościach między owymi kastami, lecz na… No właśnie, na czym? Mógłbym coś teraz napisać o ludzkiej głupocie, wszak bohaterami opowiadania są Indioci (aluzja aż nazbyt bijąca po oczach), a suspens wywołuje przede wszystkim fakt otępienia zbiorowości i poddania się odgórnym, choć niesprawiedliwym regułom. Czyżby to kolejna subtelna aluzja do ustroju komunistycznego? Czy aby na pewno nie posuwam się za daleko z tymi aluzjami, bazując na prostym schemacie „pisarza i jego czasów”? Nie odpowiem na to pytanie, samo zaś opowiadanie zaliczam do rankingu tych gorszych.
„Podróż dwudziesta czwarta” kończy podzbioru „Z dzienników gwiazdowych Ijona Tichego”. Początkowe opowiadania z podzbioru „Ze wspomnień Ijona Tichego” oznaczone są cyframi rzymskim, ale to nie przesądza o tym, że odczytywane w całości stanowią fabularną spójność. Przejdźmy więc do „I”, które najlepiej zobrazować frazą, że atom na końcu stalówki naszego pióra może być tak naprawdę odrębnym światem wypełnionym kontynentami, miastami, ludźmi, ich dziejami i historiami. Kto lubi takie motywy, polubi „I” (mi się podobało).
„III” to z kolei jedno z najkrótszych opowiadań „Dzienników Gwiazdowych”, więc może dlatego skojarzyło mi się z Lovecraftem i jego „Muzyką Erica Zanna”? Z góry przepraszam za to albo nazbyt ekstrawaganckie, albo po prostu kretyńskie porównanie. Samo „III” ma w sobie pewne pokłady grozy, choć bazuje na znanym schemacie „odwrócenia ról”, co ma za zasadnie wpędzić czytelnika w zakłopotanie odnośnie tego, kim tak naprawdę są napotykane na kartach powieści postacie.
„IV” stanowi bardzo fajną kontrę do pierwszej „Podróży siódmej”. Niby też mamy opowieść o czasie (choć podaną w znacznie bardziej klimatyczny sposób, jakby całość opowieści działa się w wiktoriańskiej Anglii), ale Lem w relatywnie szybki, prosty i zaskakująco oczywisty sposób sprowadza nas na ziemi w przedmiocie tego, czy podróże w czasie w ogóle są możliwe (żeby była jasność: oczywiście, że są, tylko w ich koncepcie gubimy pewną bardzo ważną rzecz, którą Lem wykłada nam w zwieńczeniu „IV”).
„V” z podtytułem „(tragedia pralnicza)” to bezsprzecznie najlepsze opowiadanie w zbiorze. Doskonały koncept (ewolucja rozwoju technicznego… Pralki), genialnie poprowadzony na wielu płaszczyznach i jasno sygnalizujący, że autor poważnie przemyślał i opisał sprawę, ale mimo poważnych rozważań sam opis co rusz wywołuje u czytelnika uśmiech od ucha do ucha. A potem nagle ten misternie prowadzony koncept przekształca się w opowieść skupioną już na jednym, konkretnym podmiocie, ale spokojnie – dalej rozwijany jest przez pryzmat kilu płaszczyzn poznawczych, od rozważań w temacie przyznania autonomii rodzicielskich maszynom, kończąc na dywagacjach w temacie uznania ich za byt autonomiczny na gruncie, nazwijmy to, prawa międzynarodowego. Absolutny majstersztyk poruszający problemy, które już teraz zaczynają być aktualne, a na pewno będą ważkie w całym XXI wieku.
„Doktor Diagoras” to opowiadanie o naukowcu, wróć, o genialnym naukowcu, wróć, kolejne opowiadanie o genialnym naukowcu…. Generalnie cały podzbiór „wspomnień” pełen jest takich genialnych jednostek, jakby Lem widział w tych wszystkich fizykach, chemikach i innych „ikach” swoistych proroków techniki, szalonych mędrców dokonujących w alkowach swych domów odkryć tyleż przerażających, co wykraczających ponad znane ludzkości poznanie. O samym opowiadaniu będącym bohaterem tego akapitu napisać jednak wiele nie mogę, ot, reprezentuje solidny poziom i napisane jest naprawdę dobrze, bliżej mu jednak do opowiadań grozy w stylu Kinga, niż kosmicznych przygód, z którymi zazwyczaj kojarzymy Ijona Tichego.
Moje wrażenia z tekstu „Ratujmy Kosmos (List otwarty Ijona Tichego)” przemilczę, gdyż ciężko określić mi ów tekst, jako opowiadanie, a jeśli ktoś chce się w tym zakresie ze mną spierać, to odpuszczę, i sięgnę po argumenty o szacunku do autora (bo tekst w tym zbiorze jest po prostu nieco na siłę – tyleż, co go przeczytałem, od razu o nim zapomniałem).
Przejdźmy więc może do ostatniego opowiadania w zbiorze, który przeczytałem (zdziwionych takim zwrotem odsyłam do odesłania pod tekstem), czyli do „Profesora A. Dońdy”. Dońda, to kolejny, obok Diagorasa, Corcorana („I”), Zazula („III”), czy Molterisa („IV”) genialny naukowiec, który jednak na kartach opowieści o nim nie zdradza i nie przejawia oznak tego geniuszu – przynajmniej do pewnego, kluczowego dla opowiadania momentu. Jest to bodaj jedno z nielicznych opowiadań Lema, które jest nie tyle z nurtu scenice-fiction, ile post-apo, co samo w sobie już stanowi ciekawostkę. Tekst z perspektywy czasu może nazbyt krzywdzący dla ludzi żyjących w określonych warunkach (rzecz się dzieje w Afryce), choć sprawnie pokazujący największe wady bananowych republik (choć po prawdzie, opowiadanie w wielu miejscach jest aluzją do gierkowskiej PRL). I przy jego lekturze skojarzył mi się inne odpowiadanie – „Dziewięć miliardów imion Boga” Arthura C. Clarke’a. Tym razem paralela całkiem à propos, za którą nikt nie powinien mnie okrzyczeć. Paralela paralelą, sam zaś tekst jest mimo wszystko raczej przeciętny, może dlatego, że sam jego koncept jest nieprzekładalny na współczesne czasy, w których cały księgozbiór największych bibliotek świata jesteśmy w stanie pomieścić na nośniku dziesiątki razy mniejszym od pudełka zapałek.
Tyle o „Dziennikach Gwiazdowych”, które z całym sercem mogę polecić tym, którzy boją się Lema, bo słyszeli, że jest „trudny”, „nadęty” i „poważny”. Owszem, jest („Podróż dwudziesta pierwsza”), ale opowieści Ijona Tichego po prostu zaprzeczają tym krzywdzącym łatkom.
I jeszcze, żeby nie pozostawić złudzeń – sam Ijon Tichy, to jedynie jowialny poszukiwacz przygód, bohater bez super mocy, nigdy nie wybijający się ze sobą i swoimi doświadczeniami ponad opowiadaną przez niego historię.
*w tytule wskazałem datę pierwszego wydania „Dzienników Gwiazdowych”, natomiast opowiadania o Ijonie Tichy powstawały na przestrzeni wielu lat (ostatnie jeszcze w 1999 roku), a mianem „Dzienników Gwiazdowych” zwykło się określać wszystkie teksty z Tichym związane, w tym „Kongres futurologiczny”, wydawany jako samodzielna powieść. Zainteresowanych odsyłam do Wikipedii, pod hasłem „Dzienniki gwiazdowe”, bo to nie miejsce i czas, by analizować fanaberie wydawnictw.
Grafika opatrująca wpis autorstwa Weroniki Ślifierz, wykorzystana za zgodą i dzięki uprzejmości Artystki (której inne prace można zobaczyć pod tym odnośnikiem).
Stanisław Lem, „Dzienniki Gwiazdowe” – Wydawnictwo Literackie, Kraków 2016.