„Kości, które nosisz w kieszeni” – Łukasz Barys (2021) | Wrażenia

Książki Sacrum i Profanum

Lektura „Kości…” przytrafiła mi się w niezbyt ciekawym momencie życia; osobiste doświadczenia wyjątkowo silnie zbliżyły mnie do tematu śmierci i przemijania, w sposób tak brutalny, że książka Barysa – przesiąknięta śmiercią, cierpieniem i generalnie, marnością ludzkiej egzystencji – skutecznie podtrzymała mój umysł w destabilizacji.

Obudziło się jednak we mnie coś jeszcze – zainteresowanie martwym; martwe, rozjechane pisklęta, gołębie z przekręconymi głowami, wysuszone myszy czy resztki jeży zalegające pod drzewem – wszystkie one ściągały moje oczy i węch (jest już wszak gorąco, jak przystało na środkowoeuropejskie lato w dobie ocieplenia klimatu), chwytając swoimi mackami, zapraszając do świata, którego nie chcemy, który jest dla nas obcy z uwagi na panujące zewsząd tabu śmierci.

To zresztą przewrotne: internetowe agregatory informacji bombardują nas mrożącymi krew w żyłach artykułami o objawach nowotworów, albo czarno-białymi zdjęciami zmarłych osób, ale to wszystko jest tylko kliszą, niedotykalną informacją – i tylko informacją. Brak tu miejsca na przeżywanie, bo nawet jeśli odszedł ktoś znany, ktoś z rejonów pożeranej przez nas pop-kultury, i jest nam z tego powodu przykro, są to emocje strice skanalizowane, to znaczy: zaczynają i kończą w określonym miejscu; nie ma tu żałoby, nie ma tu złości, nie ma tu ciągnących się całymi dniami nastrojów z pogranicza depresji, bezsilności i pustki.

Barys ten cały świat czyni… Żywym, czy raczej: p r z e ż y w n y m. Pod jego palcami ożywa nutria, którą jedna z bohaterek ułożyła z kości wygrzebanych w przydomowym ogródku. Budzą się i wstają z grobów dawni mieszkańcy Pabianic, miasto zwiedzają także duchy przodków narratorki. I ona, nastoletnia, zakompleksiona, biedna dziewczyna, wszystkich ich widzi, jakby doświadczywszy swej pierwszej miłości względem zmarłej osoby, otworzył się przed nią świat niedostępny pozostałym.

Na poły poetycki styl Barysa sprawia, że jest to wizja poniekąd narkotyczna, a przez to (mi przynajmniej) przywodząca na myśl niektóre kręgi Piekła z „Boskiej Komedii” Dantego. Ta wizja wpisana jest w smutną, śmierdzącą trawionym alkoholem i szczynami małomiasteczkową przestrzeń i ludzi w niej się krzątających, jakby wyjętych z innego świata i włożonych do pudełka z podpisem „Moje piękne, popierdolone Pabianice”.

Ten poetycki styl sprawia też, że oto czytamy o rzeczach bez mała patologicznych i strasznych tak, jakby ktoś podał nam kaszankę na szczerosrebrnej tacy, polał sosem beszamelowym i przyozdobił natką mięty: idzie zjeść, idzie się nawet zachwycić, ale, dobry Boże, nikt nie chce przeżyć raz jeszcze podobnego doświadczenia.

Z tego też powodu wypatruję kolejnej prozy tej wschodzącej gwiazdy rodzimej literatury, ponieważ często bywa tak, że za mocnym debiutem nie idzie nic ponad to – nie chodzi tu wcale, żeby styl debiutu powielić, ile wyrwać się ponad przestrzeń i ramy, które ów debiut budowały, a które zazwyczaj są tak mocno zakorzenione w autorze, że powieść staje się na poły biograficzna, co czyni ją tak autentyczną i dobrą.


Łukasz Barys, „Kości, które nosisz w kieszeni”, Wydawnictwo Cyranka, Warszawa 2021.

Może przeczytasz coś jeszcze?