Kiedy wyczytałem, że akcja debiutanckiej książki Tokarczuk rozgrywa się pod koniec XVII wieku, by odciąć się od rozpraszających dźwięków otoczenia i zatopić w kompletacyjnej lekturze, słuchałem w tle Koncerty na dwa klawesyny Jana Sebastiana Bacha; dzieła Bacha – w stosunku do czasu akcji Podróży… miały dopiero rozbłysnąć pełnym blaskiem, a chronologicznie trafniejszym wyborem dla muzyki tła byłby – być może – Monteverdi, ale wybrałem pierwsze lepsze nagranie, które wyświetliło mi się na ekranie mojego telefonu, i wraz ze strumieniem dźwięków płynąłem przez gąszcz liter.
Koncerty (BWV 1060 – BWV 1062) przesłuchałem ponad trzy razy, tym samym prosta arytmetyka dała sumę trzech godzin. Trzy godziny obcowania z przeszłością podaną z gracją i wdziękiem, bez zbędnych przypisów. Nie sposób stwierdzić, czym inspirowała się autorka, wszak treść książki nie zawsze jest wynikiem inspiracji; ale dużo w niej filozofii hermetycznej, do jakiej od czasu do czasu sięgają autorzy z różnych obszarów twórczych, i która na swój sposób jest kusząca. Myli się jednak ten, który uzna, że owa historia, i wypełniające ją tajemnicze indywidua, to oś książki – owszem, stanowi ona jej wyraźny, wręcz wiodący ryt, ale to, co wybija się na pierwszy plan, to relacja dwóch osób, ni to zmysłowa, ni to duchowa, jak miłość, która nadeszła jednocześnie z pożądaniem.
Jest w tej debiutanckiej próbie naszej wielkiej pisarki kilka ciekawych zabiegów, które nie tylko podnoszą wartość literacką tej książki, ale są także zwiastunem stylu Tokarczuk, tak znamiennego w późniejszej jej twórczości.
Jeżeli idzie o owe zabiegi, które równie dobrze można wrzucić do szuflady z napisem „warsztat”, interesujące są trzy elementy: pierwszy, to oparcie dynamiki narracji na podróży w poszukiwaniu pewnego mistycznego przedmiotu. Nasza lektura ma zatem z góry ukierunkowany cel, więc z każdą kolejną stroną zbliżamy się, wraz z bohaterami, do celu. Drugi element, to pewien – prima facie – zaskakujący zabieg, polegający na nagłym poinformowaniu czytelnika o tym, że pewien bohater umrze w niedalekiej przyszłości. Przyznam, że początkowo aż skrzywiłem brwi, niezadowolony z takiej narracyjnej szarży – ale narrator, ten tajemniczy duch spinający losy i dzieje, i tym razem okazał się bystrzejszy ode mnie, bowiem każda kolejna wzmianka o owym bohaterze miała szczególne znaczenie, które odczytywałem z nabożną czcią. Trzecim elementem był bohater, który, jak sam narrator (narratorka?) wskazał, dla historii nieistotny, ale będący jej częścią od początku, do końca, niby spinająca wszystko klamra; bohater tak odmienny od pozostałych postaci książki, ułomny wobec nich, ale może właśnie dlatego – na zasadzie kontrastu – będący postacią, której po cichu kibicujemy, i która w pewnym stopniu także napędza nas do czytania kolejnych stron?
Co się zaś tyczy „tokarczukowego” stylu, przebijał on się przede wszystkim w prostych, poetyckich zdaniach, opisujących międzyludzkie relacje z precyzją zarówno kronikarza, jak i laboratoryjnego badacza patrzącego nie na organ, lecz jego komórki. I choć pisarka owy styl przejawia tylko w opisie dwóch bohaterów, pozostałych nieco pomijając, czy wręcz pomniejszając, to jest to kolejny zabieg, który koncentruje czytelnika i ściąga go na środek rwącej rzeki.
Podróż ludzi Księgi to świetny, wręcz zawstydzający (mnie osobiście) debiut. Przede wszystkim dlatego, że jest świadectwem wielkiej pasji, trudu, ale też zgody z samą sobą.