„Orzeł. Ostatni patrol” (2022) | Recenzja

Filmy i seriale Sacrum i Profanum

Każdy polski film wojenny to wydarzenie, mając na uwadze, jak skąpą ilość ich mamy. W ostatnim czasie, po latach posuchy, pojawiło się nawet kilka produkcji, na czele z dwoma filmami o Batalionie 303 oraz „Legionami”; filmy te, co szczególnie cieszy w kinie gatunkowym, nie cierpiały z powodów technicznych i były widowiskami. Jednak zdjęcia, efekty specjalne i pirotechniczne, to nie wszystko. Należy pamiętać też o scenariuszu. W wyżej wymienionych produkcjach scenariusz kulał, co niestety przełożyło się na „przeciętność” tychże filmów.

Chciałoby się powiedzieć przewrotnie, że „Orzeł. Ostatni patrol” tego problemu nie ma, bo „Orzeł. Ostatni patrol”… W ogóle nie ma scenariusza. Logia prosta, ale z oczywistych względów zawodna. Oczywiście – teza o braku scenariusza, to duże uproszczenie, ale jeśli coś w „Orle” kuleje, to właśnie scenariusz. Już tłumaczę, dlaczego.

Film opowiada o ostatniej misji legendarnego okrętu podwodnego ORP Orzeł. Nie jest znany jej przebieg ani faktyczne losy załogi, film więc stanowi fikcję, choć ubraną w rzeczywiste szaty II Wojny Światowej, bohaterowie zaś – w prawdziwie nazwiska. I tu zaczynają się problemy. Po pierwsze, widz nieświadomy historycznych losów ORP Orła, jego załogi oraz ogólnego kontekstu tamtych dni, może czuć się zagubiony. Nawiązania do ucieczki z Tallina, fenomenalnie ukazane w filmie z 1958 roku, są w „Orle…” z 2022 roku niejasne dla widza. Odwołanie do innego okrętu podwodnego, ORP Wilk, choć subtelne, jest niczym kamień rzucony do wody, po którym nie zostają fale. Ciężko nawet zwizualizować sobie, w jakim miejscu morza dzieje się akcja – aż brakuje jakiegoś fragmentu mapy, choćby w formie sceny z nawigującym nad nią kapitanem Grudzińskim (nijaki Tomasz Ziętek). W miejsce powyższego, ustami podporucznika Mokrskiego (nie pozbawiony maniery Antoni Pawlicki) słyszymy o detalach technicznych Orła, zupełnie zbędnych i równie trudnych do zwizualizowania li tylko opowieścią. Zmarnowana taśma.

Taśmy niestety marnuje się więcej i to kolejny punkt, przy którym należy się pochylić. Produkcja trwa niespełna dwie godziny, ale przez nijaki scenariusz zdaje się, że jest o godzinę za długa. Pomiędzy bohaterami nie ma praktycznie żadnych głębszych emocji, które można byłoby rozwinąć na tak długiej przestrzeni czasowej – wszędzie wieje aż nazbyt żołnierskim, poważnym chłodem, a jedyny wątek, w którym może zaiskrzyć, czyli relacja podporucznika Sosnowskiego (przyzwoita rola Filipa Pławiaka) z Podchorążym „Klopsem” (zasługujący na wyróżnienie Rafał Zawierucha), jest poruszony w dwóch krótkich momentach, ze sztampową, mało prawdopodobną puentą. Cały film, to tak naprawdę prezentacja okrętu, krótkie urywki z codziennego życia marynarzy, ucieczka przed bombami głębinowymi, walka z niszczycielami, wszystko zrobione naprawdę bardzo przyzwoicie (a scenografia i kostiumy wręcz wybitnie), ale jednak to za mało nawet na film wojenny (nie chcę w tym miejscu deprecjonować gatunku, po prostu lubię w nim żołnierskie życie i sieczkę, jak przystało na prostego chłopaka z dawnego pogranicza). Aż brakuje, by pomiędzy ww. zdarzeniami pojawiał się na scenie Bogusław Wołoszański ze swoim charakterystycznym głosem i manierą. Niestety, nie pojawia się.

Jeżeli chodzi o realizację, jak już zdążyłem zasugerować, jest solidnie, poza jednym, dosyć kluczowym elementem. W filmie zastosowano manewr ukazywania scen i dialogów niejako zza szkiełek urządzeń pomiarowych – widzimy zatem nieco zniekształconych, lekko zamazanych bohaterów zza zadrapanej szyby, których głos odbija się od stalowego kadłuba i biegnie przez całą jego długość gdzieś w niebyt. Efekt świetny. Niestety powielony w filmie tak dużą ilość razy, że w pewnym momencie nużący, a wręcz irytujący (zwłaszcza jeśli chcemy zrozumieć, co mówią bohaterowie). Aż prosiłoby się odwołać do niego tylko w scenach szczególnie podkreślających fatalizm położenia marynarzy, kryzys ich organizmów wywołany małą ilością tlenu, klaustrofobiczne doznania pośród ciemnych, śmierdzących korytarzy „Orła”. Nie. Efekt widzimy już od początku i towarzyszy nam niemal do ostatnich kardów.

Jeżeli coś kuleje aż tak fatalnie, inne, gorzej wykonane aspekty filmu ocenia się mniej obiektywnie, jak chociażby grę aktorską. Twarze, które przewijają się ostatnio w co drugim polskim filmie czy serialu, są mało wyrazistym tłem, które jednak nie naprzykrza się i nie irytuje aż w tak poważnym stopniu. Nawet dialogi – proste, żołnierskie, aż nazbyt wygładzone, da się przetrawić, może dzięki temu, że wolne są od przesadnych, patriotycznych naleciałości (co nie znaczy, że nie są od nich wolne wcale). Pośród tych wszystkich ról i epizodów, najlepiej wypadają te grane przez Tomasza Schuchardta (szczególnie ostatnia scena z jego udziałem, brutalnie pragmatyczna), czy najstarszego w obsadzie Adama Woronowicza.

Chciałbym wierzyć, że materiałów z „Orła” jest tyle, że starczy np. na mini-serial z wiele lepszą fabułą, ponieważ pośród tych wszystkich kunsztownie odwzorowanych scenerii i plejady raczej znanych aktorów, nie dzieje się absolutnie nic, a wszystko to, co miało budzić emocje, wywołuje po pewnym czasie znużenie – nawet ataki bombami głębinowymi…

Plusy:
Scenografia,
kostiumy,
niektóre zdjęcia i niektóre efekty specjalne,
Minusy:
Praktyczny brak scenariusza, który pociąga całą serię wad, takich jak:
brak chemii między bohaterami,
dezorientacja widza co do kontekstu historycznego,
wiwisekcję wycinków z życia załogi okrętu podwodnego, jednostkowo ciekawą, ale całościowo - nudną.
4
Podsumowanie:
Jakby ktoś odkrył taśmy z niedokończonym odcinkiem "Sensacji XX wieku" Wołoszańskiego, tylko bez udziału i narracji pana Bogusława...

Może przeczytasz coś jeszcze?