„Władca Pierścieni: Pierścienie Władzy”, s01 (2022) | Recenzja

Filmy i seriale Sacrum i Profanum

Napiszę to od razu, by mieć z głowy: z Tolkiena czytałem i widziałem tylko „Hobbita”. Fanatycy uniwersum mogą więc z góry odpuścić sobie lekturę niniejszego tekstu – nie będę się zachwycał lub pomścił detalami adaptacyjnymi, nie będę złorzeczył na woke-culture i beształ serial z błotem tylko dlatego, że układ głazów w númenorskim pałacu jest inny, aniżeli w tolkienowskim pierwowzorze. Podejrzewam zresztą, że nawet gdybym przeczytał dziesięć razy trylogię i „Silmarillion”, nie walczyłbym zapiekle o jedyną, słuszną wizję tego świata. W fantastyce kreowanie takich wizji, to prosta droga do idiotycznego, fandomowego fanatyzmu. A wszystko, co fanatyczne, jest z natury spaczone.

Ale skończmy na tych mądrościach rodem ze scenariusza „Pierścieni Władzy”. Czas podsumować najdroższy serial w dziejach światowego przemysłu rozrywkowego, gdzie średnia wartość jednego odcinka wynosiła prawie 90 milionów dolarów, a jednej minuty – półtora miliona zielonych (dla porównania, cały 10-odcinkowy „Ród smoka” kosztował około 200 milionów dolarów, a drugi sezon netflixowego „Wiedźmina” – jakieś 80 milionów dolarów).

Czy wymienioną wyżej kwotę widać w kadrach „Pierścieni…”? Ależ oczywiście – serial swoim rozmachem, efektami specjalnymi, zdjęciami, kostiumami, niszczy wszystko, co do tej pory wyprodukowała telewizja, ba, to poziom hollywoodzkich superprodukcji, co imponuje, ponieważ tworzyć efekty specjalne dla dwugodzinnego filmu a ośmiogodzinnego serialu, to jednak inna skala i koszt. Powiedzmy sobie uczciwie- od strony technicznej „Pierścienie władzy”, to widowisko, które z pewnością zgarnie wszystkie „techniczne” Emmy czy inne Złote Globy, na długo stając się punktem odniesienia dla techników pracujących przy produkcjach high-fantasy.

Cieszy też to (i tu trochę sobie zaprzeczę w kontekście wcześniejszych wynaturzeń o fanatyzmie), że twórcy nie zdecydowali się na jakiś przewrót kopernikański, pozostając wiernymi konwencji i stylistyce znanej z ilustracji Alana Lee, będących także inspiracją dla Petera Jacksona i jego dwóch tolkienowskich trylogii. Czy to w strojach, czy w architekturze, czy w stosowanej czcionce – wszędzie czuć dobrze znany, tolkienowski klimat. Słuszny kierunek, ale… Być może jedyny możliwy.

Ale im dalej w ten gęsty, pradawny las pełen harfootów, tym niestety gorzej. Chcąc to wyjaśnić, trzeba żabim skokiem przejść do tego, co w serialu kuleje najbardziej – do scenariusza.

Nie czytałem „Silmarilliona”, a przynajmniej nie przeczytałem go całego ileś tam lat temu, niemniej zbudowanie zwartej fabuły na motywach inspirowanych tymi opowieściami (opowiadaniami), jest zadaniem trudnym, o czym boleśnie przekonali się scenarzyści pierwszego sezonu „Wiedźmina” (nie to, żeby drugi sezon był lepszy!). Jeżeli jeszcze do drugiego odcinka „Pierścieni…”, widz jest w miarę spokojnie wprowadzany w świat, bohaterów i fabułę, o tyle później odrębnie prowadzone wątki dziwnym trafem nachodzą na siebie, jak również odklejają od zdrowego rozsądku – a to elficki żołnierz trafi w ciemnym, wielkim lesie na swoją ukochaną (nie wiem, po zapachu ją wyczuł?), a to armia pewnego królestwa przeprowadzi desant dokładnie w miejscu ataku orków, a sama orkicka (orkia?) armia uderzy na małą wioskę, która, niczym dzielni Gallowie w komiksach Renego Goscinny’ego, postanowi stawić im opór, a to główna bohaterka przekona innego bohatera słowami wyjętymi rodem z powieści Paula Cohelo, by ten podjął fundamentalne dla swojego życia decyzje… A wszystko to okraszone dialogami i mądrościami tego kalibru, że miałem wrażenie czynnego udziału wzmiankowanego wyżej Cohelo w konsultacjach nad scenariuszem (co zresztą mogłoby w pewnym stopniu uzasadnić tak koszt produkcji, jak i jakość scenariusza). I niby te wszystkie nielogiczności, dziury fabularne, dziwne wybory, ma uzasadnić dziejący się w ostatnim odcinku plot-twist, ale nie, jest on kompletnie nieprzekonujący, no chyba że ma się 10 lat lub mniej.

Robienie idioty z widza to zresztą kolejna z bolączek „Pierścieni…”. W ilu momentach serial mnie autentycznie zaskoczył? Może dwóch-trzech, i to nie tak, że spadłem z fotela, a poszczególne motywy śniły mi się po nocach. Generalnie miałem doskonałą zabawę, zastanawiając się, jak poszczególne sceny wyglądałyby, gdyby to była „Gra o Tron”. Ale nie, to nie jest „Gra o Tron”, tylko generycznie poprawne widowisko high-fantasy, które chciało chwycić zbyt wiele srok za jeden ogon, chcąc być przy tym produkcją skierowaną do jak najszerszego audytorium (serial przeznaczony jest dla widzów od 13. roku życia, więc nie uświadczymy tu epickich scen z krasnoludzkimi orgiami, elfich kastracji czy akcji w ludzkich burdelach – choć bądźmy też uczciwi – u Tolkiema tego nie ma, więc nie jest to potrzebne także i tu, niemniej trudno mi wytłumaczyć pewną naiwność fabularną, stąd szukam przyczyn takiego, a nie innego stanu rzeczy).

W tak poprowadzonej fabule trudno o wyraziste, ciekawe postaci. Na palcach jednej ręki można policzyć interesujące interakcje czy konstrukcje postaci; do takowych na pewno należy Halbrand (do pewnego momentu), Kapitan Elendil, jak również, jeśli nie przede wszystkim, ukazanie relacji Durina IV ze swoim ojcem, królem Durinem III (celowo nie wymieniam w nawiasach aktorów, bo prawdę powiedziawszy, kompletnie ich nie znam). Trzeba też wspomnieć postać Adara, przez lwią część serialu będącego „tym złym”, potrafiącym ukazać jakąś głębię i motywację – inna sprawa, że jest ona bądź co bądź powierzchowna.

A mamy przecież Galadrielę, która z założenia „ciągnie” serial, jest półelf Elrond (budzi spory niesmak w kontekście roli swojego poprzednika z „Władcy Pierścieni”, ale że gra elfa – nie kamienuję (patrz niżej), jest Nori, oraz piękny, przecudowny, niezniszczalny Arondir, jest Królowa Regentka Miriel, wreszcie „Nieznajomy” (znany również jako „meteoryt”), naprawdę, masa innych postaci, które przewijają się na ekranie przez większą część produkcji, a które po prostu są: są dla bycia częścią fabuły, są dla bycia w kadrze, są niczym kolejne listki papieru toaletowego, więc można przewijać serial i być pewnym, że w połowie nadal tam będą i nadal – jak ten papier toaletowy – będą tak samo nijakie. Do osobnej kategorii można zaliczyć role (nie tyle z gry, ile z rozpisania ich w scenariuszu), które określiłbym zbiorczo mianem „Ciężarówki przed samochodem rajdowym”. Gotowi? No to wymieniamy: Isildur, Theo, Bronwyn (jedna z istotniejszych postaci w scenariuszu (sic!)), Eärien, no i oczywiście Kemen. Myślę, że lista nie jest zamknięta. Nie dopisuję jednak na nią elfów – ich gra w mojej ocenie nie jest sztywna, lecz stylizowana na konwencję – choć ciągle daleko jej do popisów Orlando Blooma czy Hugo Weavinga (wspominałem, że nie oglądałem trylogii? No dobra, obejrzałem „Powrót Króla”, ale według mnie – nie liczy się).

No i takie te „Pierścienie Władzy” są: przepiękne i nijakie. Czy uważam czas przy nich, za zmarnowany? Nie chcę stawiać aż tak kategorycznych sądów, bo jednak było to ciekawe doświadczenie, które zbudziło we mnie silną potrzebę lepszego zgłębienia dzieł Tolkiema (by nie rzecz: wreszcie!). Więc jeśli te osiem umiarkowanie ciekawych godzin miało w efekcie skłonić mnie do przeczytania trylogii lub „Silmarilliona”. to muszę w tym miejscu panu Bezosowi gorąco podziękować.

Plusy:
Efekty audio-wizualne na najwyższym poziomie,
Serial zachowuje kultową wizję "Śródziemia", znaną z prac Alana Lee,
Minusy:
w większości sztampowe aktorstwo, dostosowane do zero-jedynkowych postaci,
scenariusz oparty na fantastycznych zbiegach okoliczności i bezpodstawnym bohaterstwie jednostek,
oglądanie kolejnych odcinków było raczej z "musu", aniżeli przyjemności.
5
Podsumowanie:
Za dużo czasu przy efektach specjalnych, za mało przy scenariuszu - otrzymaliśmy format o iście kinowym zacięciu, rozciągnięty na ponad 8 godzin wypełnionych sztampowymi postaciami, przewidywalnymi motywami, nijakim plot-twistem i kapitalnymi efektami specjalnymi.

Może przeczytasz coś jeszcze?