„Football Manager to moje życie. Historia najpiękniejszej obsesji” (2012/2020) | Recenzja

Książki Sacrum i Profanum

Przywołuję ten obraz z przeszłości z zaskakującą łatwością – głęboka zima gdzieś na wsi, jestem dopiero co po gorącej kąpieli, która spłukała brud z mojego młodego, jeszcze niewinnego ciała, ubrany w szlafrok, z zaczesanymi do tyłu mokrymi włosami, zasiadam przed kineskopowy ekran monitora, by za chwilę stoczyć bój o mistrzostwo Polski w piłce nożnej, jako menedżer jednego z topowych, rodzimych klubów. To powyższego celu obrałem sobie raczej niezbyt złożone, ale niezwykle swojskie narzędzie – Ligę Polską Manager 2000. I, co znamienne, powyższy obraz, to jedyne, co zapamiętałem z setek godzin spędzonych przy tym tytule. W przeciwieństwie do wspomnień z innej serii managerów, którą poznałem w zasadzie przez przypadek.

Pierwszy raz zetknąłem się z seria Championship/Football Manager przy okazji wydania czwartej części Championship Managera, tej rewolucyjnej, z dwuwymiarowym podglądem meczu i osławionymi „kulkami”, które niezwykle przekonywająco imitowały zachowania piłkarzy. Miałem co prawda w tym samym czasie także legendarnego Championship Managera 01/02 (bazującego na silniku części trzeciej), ale tekstowy opis meczu wraz z barierą językową (gra nie posiadała polskiego tłumaczenia), skutecznie zniechęciły mnie to tej kultowej wręcz części, przez wielu graczy uważanej, za najlepszą, a na pewno najprzyjemniejszą odsłonę serii.

CM 4 to dla mnie nieodzownie jedno wspomnienie – prowadzenie Pogoni Szczecin. Zdecydowałem się poprowadzić ten zespół „z braku laku”, zaczynając grę jako „bezrobotny” i wybierając w minorowych nastrojach ich ofertę pracy, mimo chęci objęcia krakowskiej Wisły. Nie wiem do dziś, jakim cudem i w jaki sposób doszło do tego, że w połowie sezonu na koncie „Portowców”, wylądowała imponująca kwota – pół biliona złotych. Nie był to ani efekt tzw. „sugar daddy” (niezwykle rzadkie wydarzenie w grze, w ramach którego do klubu wchodzi bardzo zasobny inwestor), ani inne celowe działanie, a prawdopodobnie najzwyklejszy błąd w grze (z błędów wersja z 2003 roku słynęła). Pamiętam tylko, że gdy tylko w zakładce „Finanse” zobaczyłem wartości, które nawet nie mieściły się w ramce przeznaczonej na wyświetlanie stanu klubowej kasy, poczułem się jak dziecko w parku rozrywki – i nie inaczej – rozpocząłem transferową ofensywę. Szybko niestety okazało się, że zagraniczne gwiazdy nie są zainteresowane przyjściem do „jakiejś” Pogoni, choć oferowałem im czterokrotnie wyższe kontrakty, niż mieli w swoich klubach – w grze w tamtym czasie był przypisany stały współczynnik reputacji, który sprawiał, że dany klub nigdy nie mógł stać się magnesem dla wielkich gwiazd (choć mógł takowe wykreować). Dlatego też ściągnąłem tabuny wyróżniających się polskich graczy, sprowadzając ten transferowy manewr do takiego absurdu, że w 50-osobowej kadrze Sebastian Mila, ówcześnie wielki talent, grzał ławę w… trzecim zespole. Co ciekawe, mimo takiego zaciągu rodzimych sław, na szpicy grał u mnie niezmiennie ukraiński piłkarz o nazwisku Lewczenko, który, mimo braku posiadania wybitnych paramentów, zawsze znajdował drogę do siatki – był moją własną wersją Tomasza Frankowskiego.

Mimo zdominowania krajowego podwórka i zdobycia ciągiem ośmiu mistrzostw Polski, nigdy nie udało mi się zwojować europejskich pucharów, choć to właśnie przy ich okazji przeżyłem pierwsze tak duże emocje przy wirtualnej zabawie – był to bodaj czwarty sezon, walczyłem w Pucharze UEFA o awans do ćwierćfinałów. Na mojej drodze stanął piekielnie mocny Galatasaray. Na stadionie Floriana Krygiera roznieśli mnie w stosunku 1-3, więc do Stambułu jechałem ze świadomością kolejnej euroklęski. Do 70 minuty przegrywałem jedną bramką, ale wtedy moi chłopcy pokazali niezwykły hard ducha, ładując Turkom 4 bramki, i „odprawiając ich z kwitkiem”. Wrzeszczałem na całą ulicę po każdej z tych bramek, każdorazowo zrywając się z mojego fotela i biegnąc jak oszalały wzdłuż pokoju, niczym wzdłuż linii końcowej boiska. To był piękny, słoneczny, sierpniowy dzień.

Później różne koleje życiowe rzuciły mnie w inne miejsca i inne środowiska. Traf chciał, że przez dobry rok nie miałem swojego komputera, a jedynie leciwego laptopa z początku lat 90-tych, z procesorem 133 Mhz, i pamięcią RAM na poziomie 8 megabajtów. I co? Zainstalowałem pierwszego Championship Managera, by w kolejnych 8 sezonach święcić triumfy z Derby Country, trzykrotnie sięgając po Puchar Europy. Potem przerzuciłem się na znacznie bardziej rozbudowanego Championship Managera 97/98, który bazował na drugiej części gry, i dla którego powstała nakłada z polską ligą, zastępującą ligę portugalską. Z tamtej gry pamiętam, że prowadziłem moją ukochaną Wisłę, jak również Betis, choć z tych karier nie pozostało mi w pamięci żadne ciekawe wspomnienie.

Kolejny raz na dłużej w buty taktycznego bożyszcza wszedłem przy okazji Football Manager 2005. Była to pierwsza część gry przygotowana przez Brytyjczyków ze Sports Interactive po rozbracie z ich wieloletnim wydawcą – Eidos. I mimo że SI nie zachowało praw do nazwy „Championship Manager”, sama gra zachowała to, co w dotychczasowej serii było najważniejsze – klimat i poczucie realizmu. Tamta wersja kojarzy mi się tylko z jednym – moją wielką Wisłą, którą wreszcie po tylu latach udało mi się zbudować. Jej trzonem był zaciąg kolumbijskim „wonderkidów”, na czele z takimi grajkami, jak Mosquera (wybitny napastnik), Guarin (defensywny pomocnik z atomowym strzałem) czy Castillo, który nie był aż tak utalentowany, jak wspomniana dwójka, ale świetnie uzupełniał się z Guarinem. Do tego, na skrzydło, młody, nikomu wtedy nieznany piłkarz, niejako Marco Verratti (pamiętam, jak namawiałem kolegę z licealnej klasy, by ściągnął go do swojego zespołu; nie był przekonany, ale w końcu to zrobił, by potem opowiadać na lekcjach biologii o jego boiskowych wyczynach); na bramce z kolei wylądowała prawdziwa gwiazda – Jens Lehmann. A wszyscy Ci gracze wkomponowani byli w zespół, który w rzeczywistym świecie był hegemonem na polskim podwórku.

Oczywiście zdominowałem krajowe podwórko, ale w europejskich pucharach znów brakowało szczęścia, i przeważnie kończyłem na ćwierćfinałach Ligi Mistrzów. W końcu, zniechęcony, postanowiłem zdobyć upragniony puchar metodą „save/load”, i choć udało mi się to po kilku próbach, jakiś czar prysł, a gra nie była już tak magiczna, jak wcześniej.

Wróciłem do niej znów po trzech latach. Football Managera 2008 uważam, za najlepszą odsłonę serii, tuż przed jej przeskokiem w trójwymiarowy silnik meczowy oraz w erę rozbudowania wszelakiej komunikacji (możliwość wchodzenia w schematyczne interakcje z piłkarzami i mediami). Mogę śmiało zaryzykować tezę, że edycja ta pochłonęła najwięcej godzin mojego studenckiego życia. To właśnie w FM 2008 odważyłem się na znany eksperyment w stworzeniu „samego siebie”, choć, z uwagi na to, że baza gry zawierała oddzielnie mnie, jako menedżera i mnie, jako piłkarza, wyobrażałem go sobie, jako mojego syna. Synek więc ciągnął za uszy moją Wisełkę, ja zaś czekałem, aż pojawi se na niego gigantyczna oferta, a za zarobione pieniądze będę mógł dalej budować moją Wielką Wisłę; ot, takie rozbudowane 500+ (zanim stało się to modne). Kiedy więc Olympique Lyon położył na stole 40 milionów euro, młody polski talent od razu wyfrunął do ligi francuskiej, a ja… Wraz z nim, bo pół roku później ten sam Lyon zaproponował mi posadę trenerską. Widocznie ktoś mnie dobrze zareklamował u działaczy z Lyonu… W Francji zabawiliśmy bodaj trzy lata, aż zgłosiło się po mnie City, choć kampanii z „The Citizens” nie pamiętam już zbyt dobrze.

Championship/Football Manager jest więc serią, przy której spędziłem prawdopodobnie najwięcej czasu, jeśli idzie o moje relacje z grami wideo. Po lekturze powyższych wspominek można by pomyśleć, że byłem wręcz chorobliwie od niej uzależniony. Ale wystarczy nawet pobieżna lektura „Football Manager to moje życie”, by stwierdzić, że moje menedżerskie pasje były jednie lekkim, banalnym wręcz nałogiem.

Książka pierwotnie została wydana w 2012 roku, w Polsce zaś ukazała się w 2020 roku, w tłumaczeniu Leszka Milewskiego, publicysty znanego chociażby z portalu weszlo.com, i jest wzbogacona o kilka jego tekstów, wywiad z polskim research’erem bazy danych FMa oraz o wspomnienia polskich graczy. Zapewne wydania książki w innych krajach również zawierają takie obszerne wątki dedykowane graczom z tych krajów (stąd w tytule tej recenzji złamałem datę pierwszego wydania z datą wydania polskiego); jest to niewątpliwie dobry pomysł, który sprawia, że historie przytaczane w całej książce są bardziej „swojskie”, i w mniejszym stopniu surrealistyczne, skoro perypetie graczy angielskich niewiele różnią się od tych, które były udziałem graczy polskich.

Pierwszym polskim zawodnikiem w bazie był z tego co pamiętam Piotr Świerczewski, który pojawił się w Championship Manager 2 jako zawodnik Bastii. Gdy na przykład wrócił do ŁKS-u Łódź w 2010 nie był opracowywany od nowa, dysponowaliśmy profilem który był aktualizowany przez kilkanaście lat, także jest wielka ciągłość, która pomaga.

Najlepsza siatka skautingowa w Polsce? Wywiad z portalu Weszlo.com z lutego 2016 roku.

Książka nie jest napisana zwartym, ciągłym tekstem, a stanowi zbiór krótkich rozdziałów złożonych w całość na podobieństwo kolorowego witraża, gdzie jedno szkiełko bywa większe lub ładniejsze od innych. Książkę zaczyna fabularyzowane spotkanie gracza z psychologiem, które stanowi interesującą próbę odpowiedzi, czy granie w FM jest nałogiem, i czy może to być nałóg szkodliwy. W dalszej części mamy wywiad z twórcami, który został podzielony na mniejsze, rozsiane po książce części, potem równie ciekawy rozdział traktujący o tym, jak wyglądała przyszłość piłkarskiej Europy w jej „growej” symulacji (która to przyszłość skrajnie różniła się od tej prawdziwej, zdominowanej przez tiki-takę FC Barcelony). Obszerną część „Football Manager to moje życie” stanowią wywiady z research’erami z innych krajów i ich opowieści o „wyłowieniu” talentów, które wkrótce stać miały się piłkarskimi sławami, jak również wywiady z piłkarzami, którzy w grze byli wielkimi talentami, choć w rzeczywistości ich rozwój nie potoczył się aż tak dobrze, jak w wirtualnym świecie. Jest także obszerny rozdział stanowiący opowieści graczy, którym CM/FM rzekomo zniszczył lub zmienił życie (choć owo „zniszczenie” życia rzeczywiście należy brać w cudzysłów). Książkę kończy fabularna opowieść „Kroniki Heidehheim”, która stanowi swoisty hołd dla wszystkich rozsianych po sieci opowiadań graczy o ich wirtualnych przygodach w roli menedżerów.

Wszystkie te historie i wspomnienia razem wzięte nie są niestety równe, a spora ich część jest zwyczajnie nudna lub dodana jakby na siłę. Czasami aż brakuje rozwinięcia co ciekawszych tekstów (np. pełniejszego wywiadu z twórcami, lub swoistej kroniki prac nad grą). Znamienna jest również różnica w poziomie tekstów Leszka Milewskiego oraz pozostałych autorów – nie chcę przez to powiedzieć, że Milewski nie najlepiej przełożył materiał źródłowy, a jednie wskazać, że albo kontekst językowy okazał się trudny do powielenia (co odrzucam, patrząc na niezłe tłumaczenie końcowych „Kronik Heidehheim”), albo Leszek Milewski ma zwyczajnie lepsze pióro, niż współautorzy książki: Macintosh Iain, Millar Kenny oraz White Neil.

Jeśli miałbym z kolei szukać w „Historii najpiękniejszej obsesji” czegoś ponad zlepek mniej lub bardziej angażujących historyjek i anegdot, wydaje się, że pozycja ta w ciekawy sposób obrazuje relacje świata wirtualnego z tym prawdziwym; oto bowiem czytamy historie prawdziwych piłkarzy, który mimo braku piłkarskiego talentu są popularni tylko dlatego, że ich elektroniczne odpowiedniki miały status gwiazd, albo poznajemy przypadki chłonięcia świata gry do tego stopnia, że piłkarz grający w innym zespole, niż ten przypisany do niego w grze, wywołuje u narratora tych opowieści konsternację, a nawet złość. To ciekawe, choć pobieżne studium przenikania się rzeczywistości i jej kontekstów.

U podstaw wszystkich tych opowieści, pełnych emocji oraz pasji, leży dobrze znany nam futbol, którego założenia i zasady są proste, próg wejścia niski, i który nie tylko bawi, gdy się go uprawia, ale równie mocno (jeśli nie przede wszystkim) cieszy przy oglądaniu (nie dotyczy to polskiej Ekstraklasy). Ale gdzieś w tle jest jeszcze cały świat sztabu trenerskiego, którego w czasie trwania meczu tak dobrze nie widać. Świat ludzi pozostających w cieniu, choć głównie to w ich rękach spoczywa los drużyn, tak jak w rękach producenta (lub reżysera) spoczywa los filmu, którego nie uratuje nawet najzdolniejszy aktor. Ten świat, ukryty w cieniu, jest fascynujący właśnie z tego powodu – możliwości wykreowania czegoś z niczego. I pewnie dlatego seria Football Manager jest tak popularna – ponieważ każdy może spełnić swoje marzenia w zakresie takiej kreacji, w szczególności, gdy „wyciąga” mały, prowincjonalny klub z piątej ligi angielskiej, i doprowadza go do finału Ligi Mistrzów. Gracz staje się więc bogiem i wyznawcą w jednym, budując wirtualną siłę klubu, którego zagorzałym kibicem jest w realnym świecie.

Kiedy pierwszy raz dowiedziałeś się, że masz status wirtualnej gwiazdy?

Gdy miałem 17 lat i grałem w Derby. Grałem w zwykłym meczu rezerw, ale coś było inaczej. Na meczu pojawiło się wielu kibiców […] Mojemu agentowi to się nie podobało. Niejednokrotnie mówił, że musi się skontaktować z ludźmi, którzy stworzyli grę, żeby zmienili mój profil.

Wywiad z Tontonem Zola Moukoko, „Football Manager to moje życie. Historia najpiękniejszej obsesji”, Kraków 2020.

Książkę, mimo merytorycznych mankamentów, czyta się całkiem szybko, a czytałoby się jeszcze szybciej, gdyby nie jej fatalne wydanie. Krakowskie wydawnictwo Sine Qua Non niestety się nie popisało: pomijam już „broszurowe” wydanie i wąskie marginesy; mała bezszeryfowa czcionka, nierzadko w kolorze białym – na jasnym, zielonym tle – to gwóźdź do redakcyjnej trumny. Książka rzuca się w oczy i jest wydana nieco „krzykliwie”, ale to, co dobrze wygląda, nie zawsze dobrze się czyta, i niestety fraza ta w pełni sprawdza się polskim wydaniu „Football Manager to moje życie”. Jestem w stanie zrozumieć, że spora ilość zdjęć, których użyto to zilustrowania praktycznie każdego tekstu, musiała przełożyć się na wygląd całości, ale nie uzasadnia to użycia złego kroju czcionki, czy nieczytelnego tła dla niej.

„Football Manager to moje życie” nie może być w ogóle oceniane w kategorii książki dobrej czy wybitnej. To zlepek tekstów, którego największą zaletą jest przede wszystkim to, że uświadamia nam, innym graczom, że setki godzin, które poświęciliśmy danej serii gier nie były czymś anormalnym. To hołd dla graczy od graczy, opis najpiękniejszej pasji na świecie, ale też jej nieśmiałe uzasadnienie.


Iain Macintosh, Kenny Millar, Neil White, „Football Manager to moje życie”, tłum. Leszek Milewski, Sine Qua Non, Kraków 2020 r.

Plusy:
Dowiedziałem się, że nie tylko ja zmarnowałem setki godzin na gapienie się w "kulki",
ciekawe, choć trochę powierzchowne studium przenikania się świata realnego z tym wirtualnym,
bardzo dobre "polskie" wstawki Leszka Milewskiego,
Minusy:
zbyt przegadana, a miejscami nudna,
wywiad z twórcami gry porusza sporo wątków, które aż proszą o ich rozwinięcie,
fatalne polskie wydanie.
5
Podsumowanie:
Lekka w odbiorze książka, która w pewnym stopniu pokazuje fenomen nie tylko gry komputerowej, ale futbolu - w ogóle. Szkoda, że tak fatalnie wydana.

Może przeczytasz coś jeszcze?