„Andor”, s01 (2022) | Recenzja

Filmy i seriale Sacrum i Profanum

O „Andorze” dowiedziałem się na tyle późno, że nie sposób było zbudować po mojej stronie należytego hype’u związanego z tą produkcją. Wynikało to po części także z tego, że od czasu bardzo fajnego „Mandaloriana” nie śledziłem za bardzo produkcji pod szyldem „Star Wars”, słysząc co najwyżej, że nie były to wybitne rzeczy („Księga Boby Fetta”, „Obi-Wan Kenobi”).

Niemniej po obejrzeniu dwóch zwiastunów byłem co najmniej zaintrygowany: raz, że „Andor” jest – uwaga, uwaga – spin-offem spin-offa, to znaczy przedstawia losy bohatera jednego z najlepszych filmów w uniwersum (a może i najlepszego), czyli „Rogue One: A Star Wars Story”, dwa, miała to być pierwsza, dojrzała produkcja, pokazująca ponurą rzeczywistość świata znanego do tej pory z cudownie uzdolnionych Jedi i mieczy świetlnych. Bez wątpienia zatem to ostatnie było głównym punktem zaczepnym w moich początkowych doświadczeniach z „Andorem”.

Czy twórcy długo musieli przekonywać do swojej mroczniejszej wizji? Cóż, z góry mówię, że byłem raczej sceptycznie nastawiony. Ale po dziesięciu pierwszych minutach pilota, w którym główny bohater w scenerii rodem z „Blade Runnera” odwiedza burdel, a następnie dokonuje się akt przemocy, którego bohaterowie mogli uniknąć (ale jednak poszli all-in), zareagowałem jak Jarosław Wolski na informację o tym, że polskie czołgi K2PL będą mieć system aktywnej ochrony typu hard-kill.

Wyjaśnijmy sobie na wstępie, że „Andor” nie jest gwiezdnowojenną „Grą o Tron” czy innym przepełnionym naturalizmem, agresją i przemocą „Rodem Smoka”. Nie jest też jednak baśnią, w której wszyscy żyją długo i szczęśliwie, a bohaterowie zawsze osiągają swój cel – co zabawne, to wystarczy, by serial z miejsca stanął w opozycji do dotychczasowych produkcji z tego świata (poza – właśnie – „Rogue One”).

Czy mamy zatem do czynienia z produkcją wybitną? Oczywiście, że nie. Ma ona swoje mankamenty, a głównym z nich jest relatywnie wolno snuta fabuła, zbudowana na zasadzie: dwa odcinki na zawiązanie akcji, a trzeci – na rozwiązanie. Tak było w przypadku odcinków 1-3 oraz 4-6. Trochę za długo, zwłaszcza, jeśli przychodzi widzowi czekać tydzień na kolejną część.

Na szczęście pozytywów jest zdecydowanie więcej. Zacznę nietypowo, bo od dialogów. Nie pamiętam drugiej takiej produkcji ze świata „Star Wars”, w której miałyby one w sobie tyle autentyczności, wytwarzając naturalną opozycję, dystans, niechęć lub pogardę – że też wymienię rozmowę wice-inspektora Syrila Karna (Kyle Soller) ze swoim przełożonym, dialog Andora (Diego Luna) z Luthenem Rael’em (gdy tylko mieli trochę spokoju; w roli Luthena zjawiskowy Stellan Skarsgård), czy monolog wygłoszony do swoich podwładnych przez Majora Partagaza (Anton Lesser). Powyższe, to jednak nic w porównaniu do tego, co na tym polu dzieje się w epizodzie (he he, to trochę niefortunne określenie w tym wypadku), odcinku siódmym. I choć jest to odcinek, w którym z pozoru nie dzieje się nic – podobnie, jak w odcinkach 1-2 i 4-5 – to jednak jest to „nic” na zupełnie innym poziomie, niż w wymienionych wyżej odsłonach.

Audiowizualnie jest naprawdę bardzo dobrze – oczywiście, nie jest to poziom filmowych produkcji, które muszą dbać o dobrą jakość chociażby przez wzgląd na wielkość ekranów kinowych, ale liczba gorszych momentów jeśli idzie o efekty specjalne, dobór podkładu muzycznego, czy scenografię, nie rzuca się w oczy i na uszy, ani razu nie zakłócając immersji. Oczywiście, czasami jest za sterylnie, momentami jakby zabrakło statystów lub przestrzeni na cyfrowym celowanie, by ich komputerowo powielić, co trochę psuje „efekt kinowości”, ale jeśli zejdziemy na ziemię i pomyślimy, że to nie blockbuster, tylko trwający około osiem godzin serial, to w takiej perspektywie nie za bardzo jest sens i cel podnosić krytykę, bo dotyczy ona jednak detali, nie zaś rzeczy fundamentalnych. Muzyka, to akurat aspekt, któremu nie poświęciłem wiele atencji w trakcie seansu, ale na pewno zapamiętałem ją lepiej, niż tą z „Mandaloriana”, więc znów poprzeczka zawieszona, jak dla najlepszych tyczkarzy.

Jest jednak Andor przede wszystkim serialem cechującym się tym, co w kulturze bodaj najważniejsze – można o nim długo rozmawiać. Analizować to, jak ukazuje brudy Imperium i normalne życie na jego obrzeżach lub wyłapywać, jak jawnie wskazuje karcących palcem na znany nam dobrze świat wielkich korporacji, nastawionych na niekończące się wzrosty kosztem pracowników, i przyrody. Można rozmawiać o tym, jak ukazuje ludzką naturę i dalej, meandry władzy, wreszcie genezę buntu, nie tego spontanicznego, a więc przeważnie skazanego na porażkę, lecz buntu przemyślanego, budowanego od postaw: przez rekonesans i infiltrację, kończąc na ataku, ale też – poświęceniu. Wystarczy zresztą wybrać się na youtube, by natrafić na wiele analiz poruszających powyższe wątki, ja jednak ze swoje strony gorąco zachęcam do przeczytania recenzji Marcina, która w moim odczuciu najpiękniej oddaje, czym jest „Andor”.

Plusy:
Scenariusz i świetnie dialogi,
ponury, mroczny klimat,
fabuła nie stroniąca od ukazywania życia zwykłych ludzi, wolna od patosu spod znaku Bractwa Jedi,
trafnie przedstawiona logika funkcjonowania wielkiej korporacji, jaką bez wątpienia jest gwiezdnowojenne Imperium,
Minusy:
Chyba tylko wolne tempo, ale to zarzut na siłę.
9
Podsumowanie:
O takie Star Wars nic nie robiłem!

Może przeczytasz coś jeszcze?