Myślałem, żeby rozpocząć tę recenzję od wstępu historycznego, że po wieku wojen, jakim był wiek XVIII, nic nie zapowiadało tego, co stanie się udziałem Francji i Francuzów pod rządami małego Korsykanina, ale nie chcę nawet próbować, ponieważ złożoność zagadnień historycznych przytłacza domorosłego amatora historii, jakim jestem, a i sama epoka nigdy nie była szczególnie bliska mojemu sercu. Co innego sam Napoleon, do postaci którego sentyment zbudowała mi polska szkoła i polska tradycja (wszak Bonaparte dał nam przykład, jak zwyciężać mamy). Pamiętam, że wyuczyłem się kiedyś na pamięć kalendarium jego inwazji na Rosję, sam nie wiem, po co (nic z tego już nie pamiętam). Kończąc ten przydługi wstęp, pozostaje stwierdzić, że Napoleon Bonaparte, to niewątpliwe piękna legenda człowieka, który zasadniczo nie miał prawa dokonać tego, czego dokonał w epoce, w której żył (pokażcie mi na tamten czas przykład innego człowieka, który, będąc w erze ancien régime nikim, podbił w krótkim czasie pół Europy? Wyczyn porównywalny z osiągnięciami pojedynczych jednostek, takich jak Aleksander Wielki, czy Czyngis-chan, i to z odległej przeszłości).

Nie dziwi więc, że Napoleon to wulkan inspiracji, raz po raz dostarczając nam w ramach kolejnych erupcji czy to filmy, czy to gry komputerowe. Zresztą współcześnie znacznie prościej tworzyć filmy z wielkimi scenami batalistycznymi, wszak zdobycze techniki pozwalają wręcz w nieskończoność „klonować” żołnierzy, a niejeden pocisk artyleryjski był uprzednio obrobiony w programie graficznym. Tym większy podziw budzi we mnie bohater tego tekstu, ponad pięćdziesięcioletni film „Waterloo”, wyreżyserowany przez legendarnego Sergieja Bondarczuka.

Osoba reżysera to pierwszy trop wskazujący, że mamy do czynienia z dosyć nietypowym filmem. Oto bowiem przed nami koprodukcja włosko-radziecka, ale z udziałem anglojęzycznych aktorów (będący świeżo po zgarnięciu Oscara Rod Steiger w roli Napoleona, czy chociażby znacznie popularniejszy dla współczesnego widza Christopher Plummer w roli Wellingtona). Pieniądze słynnego Dino De Laurentiisa mogły pójść na tak doborową obsadę, kiedy za statystów ma się tysiące radzieckich żołnierzy, więc w tym ujęciu koprodukcja z Sowietami miała duży sens, a jeśli jeszcze dodamy do tego osobę reżysera, obeznanego w temacie przy okazji oscarowej „Wojny i Pokoju”, wszystko zaczyna układać się w jedną całość, i wręcz można stwierdzić, że w tamtych czasach połączenie Bondarczuk + Napoleon było całkiem à propos i wcale nie passé.

W efekcie otrzymujemy film nad wyraz autentyczny, tak w wymiarze scenografii, kostiumów, ale przede wszystkim – zgodności historycznej; nader wszystko jest to jednak kino wojenne przez duże „W”, wolne (w miarę możliwości) od pobocznych wątków, romansów, i zgoła niepotrzebnych historii. Przez ponad godzinę tej dwugodzinnej produkcji dane jest nam podziwiać równe rzędy tyralier prących na wroga, ukazane w zapierających dech piersiach szerokich kadrach, lub ujęciach trudnych do realizacji i niespotykanych w tamtych latach (przykładowo, ujęcia z lotu ptaka, tak płynne i bliskie, jakby były wykonywane z dronu). Zanim jednak jest nam dane oglądać pola Waterloo, widzimy sceny z abdykacji Napoleona oraz jego ucieczkę z Elby i mniej zapadający w pamięć bankiet z udziałem wojsk angielskich.


Jak wspomniałem, sam scenariusz w aspekcie zgodności historycznej jest bardzo poprawny, wręcz drobiazgowy, jednakże w zakresie jego „ogólnej” jakości, mamy do czynienia z co najwyżej solidnie rozpisaną historią, gdzie jakiekolwiek, choćby najdrobniejsze wątki poboczne po prostu nie pasują do siebie (mam tu na myśli powracające jak mantra myśli Napoleona o swoim synku, czy miłosne zwady w czasie przywołanego wyżej balu, na którym bawili angielscy żołnierze). Jeśli zaś mówić o rolach, to w zasadzie tylko dwóch: Roda Steigera, którego Bonaparte jest tyleż charyzmatycznym, co zmęczonym życiem człowiekiem, żyjącym tylko i wyłącznie władzą oraz wojną, i który w takim anturażu wypada przekonywująco, oraz Christopher Plummer, którego Wellington jest przeciwieństwem Napoleona: żywy, zawadiacki, tętniący (aż nazbyt) typowym angielskim humorem, i smutny tylko wtedy, kiedy naprawdę wypada być smutnym. Te postaci widzimy w zasadzie przez 80% czasu trwania filmu, one go tworzą, budują, i choć byłbym w stanie wyobrazić sobie lepiej rozpisane i zagrane role, ich kreacje są, tak po żołniersku, solidne. Ta hollywoodzka obsada na szczęście nie skaziła samego filmu owym hollywoodzkim sznytem kina pompatycznego, przesadni patriotycznego i rozdmuchanego, w efekcie czego otrzymaliśmy realistyczne, wręcz naturalistyczne widowisko skoncentrowane tylko na jednym: jak najwierniejszym ukazaniu być może najważniejszej bitwy epoki.
