„Waterloo” (1970) | Recenzja

Filmy i seriale Sacrum i Profanum

Myślałem, żeby rozpocząć tę recenzję od wstępu historycznego, że po wieku wojen, jakim był wiek XVIII, nic nie zapowiadało tego, co stanie się udziałem Francji i Francuzów pod rządami małego Korsykanina, ale nie chcę nawet próbować, ponieważ złożoność zagadnień historycznych przytłacza domorosłego amatora historii, jakim jestem, a i sama epoka nigdy nie była szczególnie bliska mojemu sercu. Co innego sam Napoleon, do postaci którego sentyment zbudowała mi polska szkoła i polska tradycja (wszak Bonaparte dał nam przykład, jak zwyciężać mamy). Pamiętam, że wyuczyłem się kiedyś na pamięć kalendarium jego inwazji na Rosję, sam nie wiem, po co (nic z tego już nie pamiętam). Kończąc ten przydługi wstęp, pozostaje stwierdzić, że Napoleon Bonaparte, to niewątpliwe piękna legenda człowieka, który zasadniczo nie miał prawa dokonać tego, czego dokonał w epoce, w której żył (pokażcie mi na tamten czas przykład innego człowieka, który, będąc w erze ancien régime nikim, podbił w krótkim czasie pół Europy? Wyczyn porównywalny z osiągnięciami pojedynczych jednostek, takich jak Aleksander Wielki, czy Czyngis-chan, i to z odległej przeszłości).

Nie dziwi więc, że Napoleon to wulkan inspiracji, raz po raz dostarczając nam w ramach kolejnych erupcji czy to filmy, czy to gry komputerowe. Zresztą współcześnie znacznie prościej tworzyć filmy z wielkimi scenami batalistycznymi, wszak zdobycze techniki pozwalają wręcz w nieskończoność „klonować” żołnierzy, a niejeden pocisk artyleryjski był uprzednio obrobiony w programie graficznym. Tym większy podziw budzi we mnie bohater tego tekstu, ponad pięćdziesięcioletni film „Waterloo”, wyreżyserowany przez legendarnego Sergieja Bondarczuka.

Osoba reżysera to pierwszy trop wskazujący, że mamy do czynienia z dosyć nietypowym filmem. Oto bowiem przed nami koprodukcja włosko-radziecka, ale z udziałem anglojęzycznych aktorów (będący świeżo po zgarnięciu Oscara Rod Steiger w roli Napoleona, czy chociażby znacznie popularniejszy dla współczesnego widza Christopher Plummer w roli Wellingtona). Pieniądze słynnego Dino De Laurentiisa mogły pójść na tak doborową obsadę, kiedy za statystów ma się tysiące radzieckich żołnierzy, więc w tym ujęciu koprodukcja z Sowietami miała duży sens, a jeśli jeszcze dodamy do tego osobę reżysera, obeznanego w temacie przy okazji oscarowej „Wojny i Pokoju”, wszystko zaczyna układać się w jedną całość, i wręcz można stwierdzić, że w tamtych czasach połączenie Bondarczuk + Napoleon było całkiem à propos i wcale nie passé.

W efekcie otrzymujemy film nad wyraz autentyczny, tak w wymiarze scenografii, kostiumów, ale przede wszystkim – zgodności historycznej; nader wszystko jest to jednak kino wojenne przez duże „W”, wolne (w miarę możliwości) od pobocznych wątków, romansów, i zgoła niepotrzebnych historii. Przez ponad godzinę tej dwugodzinnej produkcji dane jest nam podziwiać równe rzędy tyralier prących na wroga, ukazane w zapierających dech piersiach szerokich kadrach, lub ujęciach trudnych do realizacji i niespotykanych w tamtych latach (przykładowo, ujęcia z lotu ptaka, tak płynne i bliskie, jakby były wykonywane z dronu). Zanim jednak jest nam dane oglądać pola Waterloo, widzimy sceny z abdykacji Napoleona oraz jego ucieczkę z Elby i mniej zapadający w pamięć bankiet z udziałem wojsk angielskich.

Jak wspomniałem, sam scenariusz w aspekcie zgodności historycznej jest bardzo poprawny, wręcz drobiazgowy, jednakże w zakresie jego „ogólnej” jakości, mamy do czynienia z co najwyżej solidnie rozpisaną historią, gdzie jakiekolwiek, choćby najdrobniejsze wątki poboczne po prostu nie pasują do siebie (mam tu na myśli powracające jak mantra myśli Napoleona o swoim synku, czy miłosne zwady w czasie przywołanego wyżej balu, na którym bawili angielscy żołnierze). Jeśli zaś mówić o rolach, to w zasadzie tylko dwóch: Roda Steigera, którego Bonaparte jest tyleż charyzmatycznym, co zmęczonym życiem człowiekiem, żyjącym tylko i wyłącznie władzą oraz wojną, i który w takim anturażu wypada przekonywująco, oraz Christopher Plummer, którego Wellington jest przeciwieństwem Napoleona: żywy, zawadiacki, tętniący (aż nazbyt) typowym angielskim humorem, i smutny tylko wtedy, kiedy naprawdę wypada być smutnym. Te postaci widzimy w zasadzie przez 80% czasu trwania filmu, one go tworzą, budują, i choć byłbym w stanie wyobrazić sobie lepiej rozpisane i zagrane role, ich kreacje są, tak po żołniersku, solidne. Ta hollywoodzka obsada na szczęście nie skaziła samego filmu owym hollywoodzkim sznytem kina pompatycznego, przesadni patriotycznego i rozdmuchanego, w efekcie czego otrzymaliśmy realistyczne, wręcz naturalistyczne widowisko skoncentrowane tylko na jednym: jak najwierniejszym ukazaniu być może najważniejszej bitwy epoki.

Plusy:
Rozmach i świetne zdjęcia,
wiarygodne ukazanie realiów,
role Bonapartego oraz Wellingtona bądź co bądź na plus,
kino skupione na wojnie, a nie na tym, co obok niej,
Minusy:
godzinna bitwa o Waterloo, choć orgiastyczna dla fanów epoki, może być nużąca dla przeciętnego widza,
kilka niepotrzebnych, drobnych wątków,
po trzech tygodniach od seansu nie pamiętam nawet, czy była tam jakaś ścieżka dźwiękowa.
7.5
Podsumowanie:
Bardzo dobre, historyczne widowisko, wolne od ograniczeń budżetowych, przesadnie długich wątków pobocznych, i hollywoodzkiej patetyczności.

Może przeczytasz coś jeszcze?