„Kongres” (2013) | Recenzja

Filmy i seriale Sacrum i Profanum

Zaskoczenie – to chyba najlepsze słowo opisujące moje wrażenia zaraz po seansie „Kongresu” czyli ekranizacji niezwykłego „Kongresu futurologicznego” spod pióra Stanisława Lema. Zaskoczenie, ponieważ literacki pierwowzór wydawał mi się rzeczą nieprzekładalną na język kina; nie dość, że jest to scenice-fiction, co już na starcie jest problematyczne (nawet jeśli osadzone w ziemskim anturażu), to jeszcze o kompozycji szkatułkowej, gdzie każda ze szkatułek, to szalona historia pełna zdarzeń, którym bliżej do narkotycznych wizji niż zwartych opowieści; co więcej, mimo tak poprowadzonej narracji, Lemowi udało się uchwycić i przedstawić wiele poważnych problemów trawiących ludzkość, a jego wizja była na tyle pionierska, że mogliśmy ją odnaleźć w wielu późniejszych dziełach pop-kultury, na czele oczywiście z filmami.

Tym sposobem, patrząc na fabułę, ale też konwencję i stylistykę, „Kongres” jawi mi się jako dziecko „Matrixa” i „Spirited Away”, które patrzy na swoich rodziców oczami ich dziadka i babki w jednym, czyli przez pryzmat fabuły usnutej ongiś przez Lema.

„Kongres” nie jest jednak ekranizacją, a adaptacją, co zresztą nie może dziwić w świetle moich powyższych wywodów w przedmiocie kompozycji „Kongresu futurologicznego”; jest to jednak adaptacja zaskakująco wierna oryginałowi i przywołująca jego kluczowe motywy i historie; mało tego, jest to adaptacja, która (jak przystało na adaptację), wnosi coś nowego, i jest to wartość dodana, w niczym nie umniejszająca jakości materiału źródłowego.

Ari Folman, izraelski reżyser, dobrze wiedział, że nie da się poprowadzić filmowej fabuły przez pryzmat pierwszoosobowych narracji Ijona Tichego; sam Ijon Tichy także jest do bólu nijaki i nieciekawy, pełniąc u Lema wyłącznie rolę mądrego, acz niewolnego od przywar narratora, nie opisanego w żadnym głębszym zakresie; Tichy, to usta Lema, i nic ponad to. W tle były też wątki nawiązujące do reżimu komunistycznego, tak ważkie w latach 70-tych, ale zupełnie nieaktualne na początku XXI wieku. Dlatego Folman wyrzucił całkowicie Tichego i te wątki ze scenariusza, i w ich miejsce umieścił postać aktorki, samotnie wychowującej dwójkę dzieci, w tym schorowanego syna, oraz jej relacje zarówno z tym synem, jak również z jej środowiskiem zawodowym; mało tego, aktorka ta nazywa się tak samo, jak odtwórczyni jej roli – Robin Wright; kobieta gra więc samą siebie, o czym upewniamy się nie tylko, słysząc informacje o jej wieku, ale też o poprzednich wcieleniach (scena, w której producent filmowy wymienia jej role w „Narzeczonej dla księcia” lub „Forrescie Gumpie”); na tym podobieństwa się kończą, bowiem filmowa Robin Wright nie jest aktorką „na fali”, w dodatku coraz bardziej się starzeje, a przez to dostaje coraz mniej ról.

Dlatego kiedy jej manager, Al (w tej roli znakomity Harvey Keitel), przychodzi do niej z informacją, że ma dla Robin pewien ciekawy, ale prawdopodobnie ostatni kontrakt, kobieta nie wie jeszcze, że kryje się za nim iście szatański projekt – zeskanowanie jej wizerunku, głosu i zachowania, jego sprzedaż (celem wykorzystania tak pozyskanego hologramu w kolejnych filmach) i jednoczesny zakaz podejmowania jakichkolwiek innych ról – słowem – permanentne porzucenie zawodu.

Pierwsza połowa filmu jest niemal w całości wypełniona powyższą historią, tak że widz trzymający w rękach „Kongres futurologiczny” Lema mógł pomyśleć, że chyba gdzieś jest jakaś pomyłka, że może to nie jest adaptacja, a jedynie zbieżność nazw? I wtedy dzieje się coś ciekawego – fabuła skacze o 20 lat w przód; Robin Wright pędzi swoim Porsche na zaproszenie wytwórni filmowej (która przez ten czas de facto przestała już być wytwórnią filmów, stając się wytwórnią rozrywki, wiążącą swoich fanów z jej produktami tak, jak np. Apple przywiązuje nas do swoich zabawek).

Wright zaproszona jest ma kongres futurologiczny, który jednakowoż odbywa się w strefie „animowanej” – i w tym momencie, obraz, z aktorskiej produkcji, przemienia się w animację, pozostając nią niemal do końca. Taki ruch może wydać się zaskakującym; można go ocenić, jako pójście na łatwiznę. Tak absolutnie nie jest: musimy pamiętać o tym, że po momencie „przemiany” następują sceny będące niemal ekranizacją tych z „Kongresu futurologicznego”, a obawiam się, że żaden filmowy budżet nie wytrzymałby wizji Lema, stąd ucieczka w animację wydaje się tu zrozumiałym posunięciem; ale ten ruch ma także niebagatelne znaczenie dla fabuły, o czym dobitnie przekonujemy się na samym końcu; sama kreska – cóż – nie byłem jej fanem, ale ludzie bardziej ode mnie obeznani wskazywali na inspiracje twórczością Maxa Fleischera czy Ralpha Bakshi’a; szybki rzut okiem na ich portfolio zdaje się potwierdzać słuszność tych tez.

Jest ta część animowania oczywiście skrajnie różna od tej aktorskiej, linearnej i spokojnej; dużo tu dziwnych person, zjawisk i zdarzeń, a wszystko, niczym „wizja genialnego grafika na kwasie” (to słowa samej Wright). I wiecie, co jest w tym wszystkim najciekawsze? Że Adiemu Folmanowi udaje się te dwie różne stylistyki połączyć w końcowej części filmu, wywołując wręcz zniewalający efekt fabularny; w tle zaś przygrywa nam świetna ścieżka dźwiękowa od Maxa Richtera, w której wyśpiewywany przez samą Wright hit Leonarda Cohena „It If Be Your Will” jest niczym dopowiedzenie historii, jaka ma miejsce między Wright-matką, a jej synem, i Wight-aktorką, a jej karierą, tak brutalnie zakończoną. Sama Robin Wright tworzy zresztą niezwykle ciekawą kreację (przez niektórych określaną, jako jej najlepsza ówcześnie rola), nieco chłodną emocjonalnie i powściągliwą, ale w gruncie rzeczy niezwykle emocjonalną, co szczególnie uderza nie z jej ust czy zachowań, lecz opowieści agenta, w jednej z lepszych scen całego filmu.

„Kongres” to trudny w odbiorze, ale zarazem wartościowy film, który, podejmując całkiem wiernie wszystkie kluczowe wątki z literackiego pierwowzoru, nie boi się wnosić także swoich, odważnie podejmując temat miłości, post prawdy, wreszcie – osamotnienia.

Plusy:
Aktorstwo Wright i Harvey'a Keitela,
zaskakująca wierność literackiemu oryginałowi,
a zarazem umiejętne dodane nowe motywy i bohaterzy,
muzyka Maxa Richtera,
Minusy:
niektóre sceny z części "animowanej" chyba niepotrzebne,
to nie jest film dla każdego, a jego odbiór zależy niestety od zbyt wielu czynników.
8
Podsumowanie:
Wspaniała, choć trudna opowieść o naszym świecie, jakby wygładzająca wszystkie szorstkie aspekty materiału źródłowego, w ich miejsce oferując niezwykle intymną, wielopodmiotową relację, jednocześnie niezwykle poetycko ukazując to, co brutalne i trudne.

Może przeczytasz coś jeszcze?