„Profesor i szaleniec” (2019) | Recenzja

Filmy i seriale Sacrum i Profanum

Podziwiam odwagę scenarzystów, którzy sięgają po – z pozoru – nudno zapowiadające się historie. Dajmy na to przedmiot naszej recenzji: cóż może być frapującego w opowieści o człowieku, który pełnił funkcję redaktora pierwszego, oxfordzkiego słownika języka angielskiego? Niewiele. A co, jeśli powiemy, że ów redaktor był naukowym pariasem, ignorowanym przez środowisko i traktowanym przez nie z pobłażaniem? I dopiero ich własna niemoc w stworzeniu słowika spowodowała, że powierzyli to zadanie człowiekowi bez tytułu, a w dodatku – Szkotowi? Frapuje znacznie bardziej, prawda?

A jeśli do powyższego dodamy, że w pracach nad słownikiem pomógł pewien weteran Wojny Secesyjnej, zamknięty w ośrodku dla psychiczne chorych, z którego wysłał na przestrzeni wielu lat odręcznie przygotowane hasła do powstającego słownika? I że był mordercą?

Uzupełnijmy powyższe jeszcze o postać wdowy po ofierze naszego weterana, która (co oczywiste) nienawidzi mordercy swojego męża, ale która z czasem (co mniej oczywiste) wybacza mu, a nawet się z nim zaprzyjaźnia?

Co, jeśli pomiędzy trójką wyżej opisanych bohaterów, powstanie ciąg złożonych i głębokich relacji, wydatnie wpływających na życie każdego z nich? I że to historia mocno oparta na faktach? Nudo, byłaś jedynie złudnym przeświadczeniem!

Tytułowy profesor, to James Murray – w haśle na Wikipedii poświęconym jego osobie możemy zobaczyć go w pełnej kresie, jak stoi dumny przed półką pełną fiszek z hasłami, trzymając w dłoniach ciężkie tomiszcze i wodząc bacznie po regałach, z pasją godną szaleńca.

Tytułowy szaleniec, to William Chester Minor. I on został uwieczniony na fotografii, którą możemy podziwiać w anglojęzycznej wersji Wikipedii, pod hasłem jemu poświęconym. Siedzi dumnie, trzymając w rękach bliżej nieznaną księgę, choć opis jego biogramu tworzy nad wyraz smutną opowieść.

Wdowa, to Eliza Merrett. Nie jestem pewien, które ze zdjęć dostępnych w Internecie przedstawia ją właśnie. Ileż musi świadczyć dobrego o Minorze, że zdołała mu wybaczyć i nawiązać z nim przyjacielskie relacje? Ile musi świadczyć o niej, że przezwyciężyła nienawiść do tego człowieka, a przez to, nieświadomie, stała się częścią wielkiej historii?

Podziwiam odwagę scenarzystów, że powyższe postaci wzięli do kupy, i poskładali we wciągającą historię, nawet wziąwszy pod uwagę pewną dozę fabularnego lukru, i uproszczenia powodowane skondensowaną narracją. Podziwiam, ale i krytykuję, że dali się uwieźć tym uproszczeniom, a narracja w pewnym momencie jest wręcz chaotyczna; szczęściem kończy się nieoczywistym happy-endem (szczęściem, że nieoczywistym).

Któż zatem wcielił się w powyższych bohaterów z krwi i kości? Rola profesora przypadła Melowi Gibsonowi, co już na wstępie zaskakuje, mając na uwadze, że to aktor z antypodów, i daleko mu do Szkota. Gibson nie miał też ostatnio szczęścia do ról, znacznie lepiej wypadając w roli reżysera, by wspomnieć jego „Przełęcz Ocalonych”. Nie dzieje się wiele w aktorskiej filmografii Gibsona w ostatnich latach, i być może to sprawiło, że przyjął, bądź co bądź, pierwszoplanową rolę, w dodatku jakże odmienną od wizerunku twardego wojownika lub macho, z jakiego jest znany. Gibson w „Profesorze i szaleńcu” to potulny, jowialny starszy pan, którego motorem napędowym jest pasja do nauki i poszukiwań. Nie jest to może rola, która pozwala na pokazanie aktorskiego kunsztu, stąd nie sposób napisać nic więcej ponad to, że to kreacja udana, ale nie porywająca.

Niejako na przeciwległym biegunie mamy inną sławę sprzed lat, Seana Penna. I wiecie co? Widać, że to aktor z dwoma Oscarami za role pierwszoplanowe; owszem, odgrywana przez niego postać szalonego Minora wydatnie dopomaga w postawieniu takiego osądu, ale Penn to klasa sama w sobie, nawet jeśli przychodzi mu zagrać sceny przesadzone, wręcz karykaturalne (a takowe w filmie niestety mają miejsce, czemu winna jest wspomniana wyżej kondesacja czasowa). Nie jest jedna tak, że jest to kreacja wybitna – ona po prostu wyróżnia się in plus na tle ról poprawnie odgrywanych przez resztę aktorów. Choć kto wie? Może to był celowy zabieg, by na tle postaci prowadzonych w sposób wyważony jeszcze w większym stopniu zaakcentować szaleństwo i atypowość postaci Williama Chester Minora?

Widać, że twórcy silili się na to, by między Murray’em – Gibsonem, a Minorem – Pennem, była „chemia” i by czuć było rosnącą między nimi przyjaźń, ale, szczerze powiedziawszy, nie wyszło to zbyt przekonywująco. Ich relacja znacznie lepiej wypada pod koniec filmu, niż na początku (gdzie niemal od razu padają sobie w ramiona), niemniej w tym aspekcie film pozostawia niedosyt.

Obok tych dwóch dużych ról mamy dwie mniejsze role kobiece – we wdowę wciela się niezwykle urokliwa Natalie Dormer, zaś żonę Murray’a odgrywa Jennifer Ehle. Ta pierwsza napędza w początkowej fazie historię Minora, by potem w pod koniec filmu wydatnie zepsuć ogląd całości (ale to akurat wina pójścia na skróty przez scenarzystów); ta druga ukazuje trud relacji z geniuszem, i konieczność podporządkowania swojego życia pod jego własne, ale i jej scenarzyści nie oszczędzili, wstawiając Jennifer Ehle w jednej z końcowych scen w nie do końca pasujące do jej roli buty. Obie panie grają poprawnie i robią co mogą, by zrealizować narzucone przez scenariusz kreacje. Oczywiście, bardziej przekonuje rola Ehle, ale jaki inny osąd można postawić, kiedy Dormer przychodzi na przestrzeni dwóch godzin zagrać wiele różnych wcieleń? Niby w każdego z tych aktorskich zadań wychodzi obronną ręką, ale jest w tym coś nienaturalnego.

O pozostałych rolach nie ma co pisać – są zbyt epizodyczne, by pozwolić „wyszaleć się” aktorom je odgrywającym. Tu jednak też widać uproszczenia, w ramach których łatwo zauważyć, kto jest tym złym, a kto tym dobrym, komu kibicować, a kogo nienawidzić. Nazbyt to oczywiste.

Jeśli oceniać sferę techniczną, jest ona poprawna. Zdjęcia są może nieco przejaskrawione, ale to równie dobrze mogła być kwestia mojego telewizora. Zdarzają się nieśmiałe, szerokie kadry i panoramy, ale to raczej chwilowe przerywniki, zaś zdecydowana większość filmu dzieje się w pomieszczeniach. Scenografia jest poprawna, choć otwarte plenery są sterylne i ewidentnie poprawione komputerowo, przez co całość jest po prostu sztuczna. Za to wszystko, co pod kluczem – w szczególności wygląd pracowni Murray’a – jest całkiem à propos i widać na pierwszy rzut oka, że scenografowie wiele serca włożyli właśnie w ten element filmu. Muzyka Beara McCreary’a pasuje do całości, ale nie stanie się moim ulubionym soundtrackiem – nie ma w niej nic więcej ponad poprawność, choć na osobne uznanie zasługuje końcowa kompozycja „When I Am Dead”, ale tylko z uwagi na partię wokalną Melanie Henley Heyn. Kostiumy wypadają bardzo dobrze, ale odnoszę wrażenie, że twórcy w pewnym momencie przeoczyli kiepską kondycję finansową Elizy Merrett, zakładając na nią nazbyt eleganckie suknie.

Cieszę się, że powstał taki obraz, jak „Profesor i szaleniec”, choć zapewne mojego entuzjazmu nie podzielają księgowi z wytwórni (film kosztował 25 milionów dolarów, zarabiając w kinach jedynie 5 milionów…). Cieszę się, że sięgnięto po ciekawą, ale prima facie niezbyt atrakcyjną historię, z której wyciągnięto niemal maksimum, przez większość czasu trzymając wiernie faktów. Cieszę się także z tego, że pomimo różnych, niezrozumiałych dla mnie decyzji scenarzystów, końcowy wydźwięk filmu jest tyleż pocieszający, co smutny. Nikt nie silił się na happy-end (no, może poza wątkiem profesora), i bardzo dobrze – wszak od zawsze najlepsze happy-endy pisze samo życie.

Plusy:
Pomysł na scenariusz i przywołanie do życia zapomnianej, ale niezwykle fascynującej historii,
rola Seana Penna, może nie najlepsza, ale zapadająca w pamięć,
nie próbowano zaklinać historii – w losach Williama Chester Minora jest więcej smutku niż radości...
Minusy:
...choć scenarzyści mocno pofolgowali, by tej radości miał jednak więcej,
im bliżej końca, tym jakby trudniej było twórcom prowadzić poszczególne wątki,
relacja między Gibsonem a Pennem jest nazbyt sztuczna, co niestety mocno rzuca się w oczy.
7
Podsumowanie:
To nie jest film o przyjaźni, miłości czy Wielkiej Historii, choć może chciałby takim być. "Profesor i szaleniec", to przede wszystkim film o pasji i poświęceniu na drodze do jej realizacji.

Może przeczytasz coś jeszcze?