Bodaj najlepszą decyzją polskich władz w 2020 roku było ustanowienie roku 2021 – rokiem Stanisława Lema. Zainspirowany powyższym, mając na uwadze moje bardzo skromne doświadczenia z twórczością naszej legendy gatunku scenice-fiction (które na ten moment ograniczają się tylko do „Solaris”, „Edenu” oraz „Człowieka z Marsa”), postanowiłem poświęcić cały 2021 rok na pochłonięcie jak największej ilości tego, co w swoim czasie wystukał na klawiaturze swojej maszyny do pisania Lem.
Nie miałem też najmniejszych wątpliwości, by jeszcze raz sięgnąć po wymienione przeze mnie wyżej książki, a to dlatego, że „Solaris” zupełnie mnie swego czasu nie porwał, „Eden” czytałem dawno temu (choć wspominam ją bardzo dobrze), „Człowiek z Marsa” to z kolei zawsze ciekawa sprawa dla badania stylu i dojrzałości twórczej dopiero co raczkującego w swym fachu pisarza.
O jedynej dobrej decyzji rządzących już pisałem; ja sam nie miałem takowych w 2020 roku wiele, ale ponowne sięgnięcie po „Solaris” uważam za bodaj najlepsze, co przyszło mi do głowy w tym trudnym roku. Oczywiście kierowała mną ciekawość, która nie była podyktowana potrzebą poznaniem fabuły książki, lecz zrozumieniem, czemu ta powieść zupełnie mnie nie „porwała” w czasie mojego pierwszego z nią zetknięcia?
Myślę, że powód był prozaiczny – w tamtym czasie musiałem czytać „Solaris” w pośpiechu, bez należytej koncentracji; „Ale to nie do mnie tak, do mnie nie…”, można zacytować kultowe zdanie Dario ze „Ślepnąc od Świateł”, i rzeczywiście, jest w tym dużo racji. Przy drugiej lekturze starałem się koncentrować na pojedynczych zdaniach i lepiej wizualizować sobie wszystkie opisy, przede wszystkim te, które narrator przedstawia poprzez zapiski i wspomnienia utrwalone w przytoczonych w powieści książkach czy raportach; „Solaris” nie jest bowiem sama w sobie przepełniona wartką akcją, ale akcja ta mimo wszystko w tej powieści występuje – właśnie pod postacią tych archiwalnych opisów, sprawozdań i wspomnień, które główny bohater powieści, Kris Kelvin, skrupulatnie czytelnikowi odtwarza.
Niezwykłe jest to, jak ta powieść jest wielowymiarowa – dotyka nie tylko kwestii pierwszego kontaktu i doświadczania istnienia „innego”, ale też sensu i celu badań naukowych, złożoności ludzkich relacji, czy wreszcie miłości, której wątek w „Solaris” jest bardzo mocny, ale nie przesłania reszty innych, równie ciekawych tematyk. To jest też kolejna „niezwykłość” powieści, która, choć zasadza się na ukazaniu relacji między dwojgiem osób, nie koncentruje się tylko i wyłącznie na niej; owszem, jest to rdzeń, ale nie przeważający nad innymi wątkami; w zasadzie jest w nie umiejętnie wtopiony.
Kolejna kwestia, to innowacyjność samych konceptów: literatura światowa przed „Solaris” nie znała ukazania tak wysublimowanej, zaskakującej i złożonej relacji między dwojgiem połączonych ze sobą ludzi (mimo że Lem oddaje tę relację przez pryzmat prostych dialogów i opisów, ale sam pomysł na nią i końcowa realizacja są po prostu wybitne). Literatura nie znała także takiego ukazania „obcego”, gdzie już na samym wstępie czytelnik dostaje suchy komunikat: cała planeta jest jednym wielkim organizmem; bez snucia złożonej intrygi badawczej, bez ukrywania tej tajemnicy do końcowych fragmentów powieści; swój najciekawszy koncept Lem wykłada, niczym karty na stół, na samym początku, by następnie wokół tego pomysłu budować resztę wątków, a na końcu znów do niego powrócić, w absolutnie wybitnym dialogu Kelvina ze Snautem, innym badaczem znajdującym się na stacji wiszącej nad oceanem planety o nazwie Solaris.
Nie mogę jednak zaprzeczyć, że niektóre opisy dzienników i wspomnień, odtwarzane i odczytywane przez Kelvina, jak również prowadzone przez niego badania i próba wyjaśnienia naukowym (lub pseudonaukowym) językiem, czym jest Solaris, mogą nużyć. Przypomina mi się w tym miejscu „Imię Róży” Umberto Eco, której pierwsze sto stron obfituje w równie nieciekawy opis rękopisu i okoliczności jego znalezienia, i który wyraźnie odstaje od dynamiki fabularnej reszty książki; Eco musiał zresztą długo walczyć z wydawcą, by ów fragment zachować. Analogię do powyższego widzę w „Solaris” – oczywiście uważam te fragmenty za potrzebne; ale jeśli miałbym je ocenić li tylko przez pryzmat odbiorcy dzieła popkultury, który jest nastawiony na rozrywkę, zabrakło mi poszczególnymi wersami tych opisów czegoś ożywczego, być może bardziej powiązanego z fabułą, lub wrzuconego na zasadzie złotej, uniwersalnej myśli, by choć na chwilę pobudzić czytelnika (będącego niczym uczniak przysypiający z wolna na nudnej lekcji fizyki) – reasumując, zabrakło mi zbudowania przez Lema przeciwwagi do dosyć syntetycznego opisu.
Mógłbym również podjąć krytykę samej wizji kosmicznej stacji oraz szpeju używanego przez jej personel, która, choć się broni, nie jest wolna od wstawek, które nigdy nie zaistniały, ale, na miły Bóg, to jest powieść z 1961 roku; została ukończona w czerwcu 1960 roku, w czasach, kiedy programy kosmiczne dopiero raczkowały, a Jurij Gagarin nawet jeszcze nie myślał o tym, że za niespełna rok przyjdzie mu polecieć, jako pierwszemu (przynajmniej oficjalnie) człowiekowi w kosmos; A co dopiero mówić o stacjach kosmicznych, które w tamtych czasach były co najwyżej wizją futurystów? Nie mam prawa zżymać się na te drobne niedoskonałości (zbyt wyraźnie odstające od tego, co faktycznie w danym przedmiocie dokonała technika), zwłaszcza, że nie ma ich tak naprawdę dużo, mogą być z łatwością „zaadaptowane” na potrzeby bardziej aktualnych wyobrażeń, a jeśli ktoś się uprze, można je odczytać w ramach nurtu retrofuturystycznego.
Muszę napisać tę oczywistość, którą już dawno stwierdzono: „Solaris”, to arcydzieło. Nawet jeśli styl lub poszczególne drobne wątki poboczne uznać za solidne (i nic więcej), sam koncept powieści i mądre, niezwykle dojrzałe oraz wyrafinowane podejście Lema do tego konceptu czynią zeń kanon światowej literatury scenice-fiction, i obowiązkową lekturę nie tylko dla fanów gatunku.
Stanisław Lem, „Solaris” – Wydawnictwo Literackie, Kraków 2016.