„Król” (2020) | Recenzja

Filmy i seriale Sacrum i Profanum

Na samym początku przyznaję – nie znam prozy Szczepana Twardocha, choć samego autora kojarzę choćby z reklam (jest to zresztą rzecz bez precedensu w polskiej kulturze, by pisarz był twarzą kampanii reklamowych banku czy przedsiębiorstwa odzieżowego). Co prawda, dowiedziawszy się o serialowej adaptacji „Króla”, nabyłem powieść, ale leży ona grzecznie na regale, i czeka, aż „obrobię” się z innymi lekturami, a poza tym już jakiś czas temu zerwałem z manierą powstrzymywania się przed obejrzeniem ekranizacji do czasu zapoznania się z materiałem źródłowym; seans zwiastuna „Króla” tylko utwierdził mnie w przekonaniu że ta zmiana w sposobie pochłaniania kultury i popkultury była dobrą decyzją – pierwsze opublikowane przez Canal Plus materiały zapowiadały bowiem produkcję wolną od rozterek księgowego, ładnie nakręconą i z ciekawymi bohaterami – słowem – polskie „Peaky Blinders”.

Jednak już pierwszy odcinek wystarczył, by uznać powyższe porównanie za dokonane na wyrost. I nie chodzi mi tylko o nieco niższy poziom realizacji (który – jak na polskie standardy – i tak jest wysoki), ile o nieco inne rozłożenie akcentów związanych z losami bohaterów,  a „Wielką Historią” (przez którą rozumiem pojawianie się postaci i przywoływanie zdarzeń znanych z podręczników historii, i wplatanie ich w fabułę). Nie przeczę jednak, że podobieństwa między „Królem” a „Peaky Blinders” są zauważalne, ale to temat na zupełnie inny wpis, i jedynie napomknę o nich w podsumowaniu niniejszej recenzji.

Fabuła „Króla” jest bardzo mocno zanurzona w historii Polski i Warszawy roku Pańskiego 1937, i choć panujące wtedy podziały społeczne i nastroje polityczne zostały ukazane w przekonujący sposób, trzeba odrobiny wiedzy wyniesionej z lekcji historii (ale raczej w ramach pozaszkolnych korepetycji), by w pełni zrozumieć poszczególne motywy – co może być z pewnością przeszkodą dla odbiorcy nie będącego zaznajomionym z naszym dziejowym sosem. Brak tego swoistego „uniwersalizmu” nie powinien być jednak poczytywany jako wada; nie oszukujmy się – by zmierzyć się z mitem wspaniałej, II Rzeczypospolitej, trzeba było sięgnąć znacznie głębiej, znacznie ponad banalny ogół. Dlatego wielu mniej roztropnych widzów może dostrzec w „Królu” pamflet tamtego państwa. Daleki byłbym od takich stwierdzeń, „Król” bowiem, jak żadna inna wcześniejsza produkcja ukazująca tamte czasy, wydatnie „odbrązawia” tę mityczną, mlekiem i miodem płynącą krainę – a czyni to nie tylko przez ukazanie historii przez wielkie „H”, czyli historii kolosów – bohaterów pierwszych stron gazet, znanych polityków, rządzących, czy miejsc-legend (Bereza Kartuska wita i pozdrawia!) ale również, jeśli nie przede wszystkim, przez pryzmat przestępców, społecznych degeneratów, outsiderów, dziwek, i wszelkiej maści biedoty. Przewijający się przez kadry oponenci dzielą wspólną, wojenną przeszłość, a wiele innych relacji i postaw jest efektem wpływu na bohaterów wspomnianej przeze mnie wyżej Wielkiej Historii, na czele z Rewolucją 1905 roku, Wielką Wojną czy Wojną Polsko-Bolszewicką.

Jest wreszcie „Król” obrazem zręcznie przedstawiającym przekrój społeczny Warszawy tamtych czasów, co zostało osiągnięte przez zestawienie świata bogatej polskiej arystokracji, z biedą żydowskich gett. Główny bohater „Króla”, Jakub Szapiro, stoi dosłownie pośrodku tych dwóch światów. Na wyżej wspomniane światy nakładają się kolejne, te czysto ideologiczne, czyli konflikt ugrupowań faszystowskich z komunistycznymi, ale też polityczne tarcia „starych pryków” w obozie władzy, kończąc wreszcie na konfliktach stricte personalnych, tj. w łonie bandyckiej szajki Kuma Kaplicy, czy rodziny Szapirów lub Ziembińskich. A co znamienne i szczególnie podkreślone w „Królu” (kolejne novum w rodzimej produkcji tego typu), w ramach każdego z tych konfliktów sączy się gęstym strumieniem, niczym z przestrzelonego armatnią kulą dachu, antysemityzm – rzecz trudna do zrozumienia także przez współczesnych nam rodaków.   

Wszystko, co wyżej, podane jest w dosyć intensywny sposób, i bez szczególnej troski o kulturę wypowiadanego słowa i obrazę poszczególnych kategorii uczuć; słowem – jest wulgarnie, żywo, przekonywująco. Brąz ustępuje miejsca lichej materii, z której odlano pomnik. Trzeba przyznać, że dialogi zostały poprowadzone zręcznie i słucha się ich dosyć przyjemnie; nie ma tu miejsca na puste słowa, choć czasem, co wymuszone jest określonymi scenami, są może one nazbyt oczywiste (z drugiej strony czegóż się spodziewać bo słowach zawierających, przykładowo, czysto agitacyjne treści?).

Do samej fabuły mam nieco więcej zastrzeżeń. Co do zasady, nie jest wartka, i zdarzają się odcinki, które są jedynie przerośniętym preludium kolejnych części (a to też wina braku ciekawych wątków pobocznych). Twórcy postanowili także pofolgować sobie z kwestią linearności prezentowanej historii, i w chronologię wydarzeń wpletli retrospekcje (raczej mniej udane) i futurospekcje, przy czym interesujące są zwłaszcza te ostatnie: wszystkie (pomijam tę z ostatniego odcinka) oddane w czerni i bieli, jakby na przekór utartej konwencji ukazywania w takich barwach wyłącznie przeszłości, stanowią do pewnego momentu zagadkę i ponury psikus, który można oceniać na różne sposoby – mnie osobiście ten zabieg średnio zabawił, a wręcz poirytował, choć z perspektywy czasu nie mogę odmówić twórcom zręczności i sprytu w jego zobrazowaniu (wiem, że piszę może zawile, ale tego typu teksty, to wieczna szermierka ze spoirerami, których chcę uniknąć). Niezbyt udał się autorom także ostatni, ósmy odcinek serii, w którym jakby na siłę dążono do zamknięcia zbyt wielu wątków, przez co wyszedł niezbyt przekonujący misz-masz zachowań, reakcji i podstaw (oraz beznadziejna scena ukazująca manewr pewnej maszyny – mogę tylko uspokoić, że nie chodzi o rower).

Przejdźmy do aktorów i odgrywanych przez nich postaci. Nie da się ukryć, że obsada „Króla” imponuje, zwłaszcza w umieszczaniu na drugim i trzecim palnie artystów, którzy spokojnie błyszczeliby także na pierwszym. Pod tym kątem jest naprawdę solidnie (by nie napisać „grubo”), jak również bez poważniejszych wpadek, choć – co oczywiste – jednostkowe przypadki można poddać bardziej szczegółowej krytyce. Sam główny bohater, Jakub Szapiro, grany jest przez mniej do tej pory kojarzonego z ekranów (poza tymi z „plusem” w rogu) Michała Żurawskiego. Aktor staje na wysokości zadania, a jego postać wydaje się być autentyczna. Co ciekawe, twórcy odpuścili sobie typowy dla zachodnich produkcji zabieg, w którym ten „zły” jest na tyle frapujący i interesujący, że zaczynamy mu kibicować na każdym froncie, także tym związanym ze złymi sprawunkami. Owszem, Szapiro na wielu płaszczyznach jest postacią wręcz szlachetną i ideową, ale nie można obdarzyć go pełną sympatią i uwielbieniem – i już z tego powodu twórcom należy się duży plus za uniknięcie typowych kalek z bardziej rozpoznawalnych produkcji. „Ich” Szapiro w wykonaniu Żurawskiego trzyma poziom, przynajmniej do czasu feralnego ósmego odcinka, którego do tej pory (tj. po ponad dwóch tygodniach od seansu) nie mogę przeboleć.

Kolejny na scenie, Arkadiusz Jakubik, odgrywający Kuma Kaplicę, to już klasa sama w sobie. Jesteście sobie w stanie wyobrazić te momenty w historii scenicznych lub ekranowych starań, w których aktor ociera się o kicz i groteskę, ale jednocześnie jej unika? Tak jest właśnie z rolą rozpisaną pod Jakubika. Dla zobrazowania powyższego polecam scenę, w której pijany w sztok Kum wraca do swojego rodzinnego domu. Wielokrotnie odgrywane, analogiczne sceny w wykonaniu Żurawskiego wypadają na tle tej jednej z udziałem Jakubika wręcz sztampowo. Kaplica rozpisany jest podobnie, jak Szapiro – da się go łatwo polubić, choć jest skurwielem pierwszej klasy, i na co dzień nie chcielibyśmy mieć z nim nic wspólnego (no może poza pieniędzmi). Jest jednak na tyle oryginalny i charakterny, że nie sposób nie cieszyć się na jego widok, gdy tylko zjawia się na ekranie. Nie byłbym jednak sobą, gdybym i przy jego postaci nie przyczepił się do usilnego domykania poszczególnych wątków przez twórców – jego decyzje i zachowania w ostatnim odcinku, w którym się pojawia, są irracjonalnie, i choć wywołują długo oczekiwany punkt kulminacyjny, jest on w efekcie po prostu sztuczny i nieciekawy. Ten jeden moment nie powinien jednak rzutować na całościową, wysoką ocenę popisów Pana-celowo-pisanego-z-dużej-litery Aktora Jakubika, który po raz kolejny udowadnia, że jest znacznie bardziej uniwersalnym aktorem, aniżeli mogłoby się nam wydawać.

Czas podtrzymać „ochy” i „achy”, przechodząc do kolejnej roli – Janusz Radziwiłłek, grany przez Borysa Szyca. Aktor tą rolą po raz kolejny udowodnił, że brane przez niego (zapewne z chęci łatwego zysku lub posuchy innych propozycji) role w sztampowych komediach były tylko smutną koniecznością, sam zaś Szyc nie jest już poprowadzonym „po całości” „Silnym” z „Wojny Polsko-Ruskiej”, czy też przerysowanym „Kruszonem” z „Oficera”, ale aktorem, który potrafił sprostać bardzo trudnej, wręcz karykaturalnej roli. Jego Radziwiłłek na swój sposób przeraża – nie jest to ta skala grozy, jaką dał polskiej kinematografii Jan Frycz w „Ślepnąc od Świateł” (przy okazji: polecam zastanowić się nad paralelą obu tych seriali), ale ilekroć Szyc-Radziwiłłek pojawia się na ekranie, tylekroć można odczuć niepokój, a na pewno brak pewności co do dalszych, ekranowych wydarzeń. Tym większa szkoda, że wątek tego niezwykle ciekawego szwarc-charakteru jest tak nijako zwieńczony w imię domykania – niczym źle spasowanych drzwiczek przedwojennych komód – poszczególnych wątków.

Pozostali aktorzy towarzyszący powyższemu tercetowi prezentują się na jego tle równie udanie, choć w ich wypadku można wskazać na nieco więcej skaz. Postacie kobiecie są drugoplanowe, poczynając od żony Jakuba Szapiro (zjawiskowej urody Aleksandra Pisula), poprzez Ryfkę, graną przez Magdalenę Boczarską (postać nieco przerysowana, ale w tej wyrazistości jest jakiś urok i rzadka w polskim kinie bezkompromisowość), idąc dalej – wyjętą rodem z obrazów Tamary Łempickiej Lene Gore (postać zbliżona konstrukcyjnie do postaci Ryfki, będąca jej – wyraźnie podkreślonym przez twórców – przeciwieństwem), czy wreszcie femme fatale castingowych poczynań lub rozpisanych ról, czyli Barbarę Jonak, której Stanisława Tabaczyńska, to albo efekt braku pomysłu po stronie scenarzystów, albo aktorska swoboda puszczona samopas wzdłuż łąki stereotypów i kalek, co całościowo wypadło po prostu słabo.

Podobna różnorodność drugich i trzecich planów występuje po stronie ról męskich. Bartłomiej Topa odgrywający Litwińczuka jest po prostu świetny i na długo zapada w pamięć, podobnie, jak epizod z udziałem Piotra Cywusa; Adam Ferency czy Andrzej Seweryn (tak, tak, naprawdę, mamy w „Królu” zatrzęsienie nazwisk) nie schodzą poniżej pewnego aktorskiego poziomu – a jak już jesteśmy przy Sewerynie, pokażcie mi drugą taką scenę w polskim kinie gatunkowym, jak ta ostatnia z udziałem Pana Andrzeja; Jacek Braciak i Janusz Gajos, choć wyciskają chyba maksimum z rozpisanych dla nich ról, nie są już tak efektowni, ale i tak ciężko mi sobie wyobrazić lepsze poprowadzenie granych przez nich postaci. Są naturalnie także role bardziej wątpliwie, i tu na pierwsze miejsce wysuwa się postać „Eduardo” Tiutczewa, zagrana „po całości”, co w połączniu z niewielką ilością informacji o samym bohaterze, jego przeszłości, doświadczeniach i motywacjach, jest aż nazbyt karykaturalne i kłuje w oczy, choć odgrywający Eduardo Mikołaj Kubacki dwoi się i troi, by ani na moment nie wyjść ze swojej – do przesady – charakternej roli.

Generalnie o aktorach można pisać jeszcze długo, bo jest ich w tej produkcji całe mrowie (co też niech świadczy o rozmachu przedsięwzięcia o nazwie „Król”), niemniej najwyższa pora skupić się na technikaliach. A te sprawiają, że mimo kilku potknięć w kreacji ról, oraz zepsutym finale opowieści, adaptacja prozy Twardocha, to ścisła czołówka współczesnych polskich seriali, i potencjalny kandydat na eksport.

Poczynając od:

a) zdjęć, którym nie obce są szerokie kadry, bardzo długie i przemyślan ujęcia czy ogrom detali uwieczniony (lub komputerowo odtworzony) w miejscach, w których inni twórcy postawiliby ścianę, zmniejszyli kard lub zrobili drastyczne cięcie (przykładowo, polecam pojedynek bokserski z drugo odcinka – poziomem realizacji zawstydza nie jedną gatunkową, „bokserską” produkcję),

b) poprzez muzykę, która pozytywnie zaskakuje, jeśli słucha się jej w oderwaniu od serialu (dlaczego zaskakuje, zapytacie? W serialu – poza motywem przewodnim – w ogóle jej nie słychać); to kawał świetnego soundtracku na światowym poziomie, i z tego miejsca polecam nabycie lub odsłuch – cała ścieżka jest dostępna na Spotify, oraz na koncie kompozytora – Atanasa Valkova –  w serwisie YouTube),

c) kończąc na scenografii, świetnej w przestrzeni zamkniętej, choć nieco nierównej w lokacjach otwartych (czasem jest zbyt sterylnie, co zresztą typowe dla produkcji, które jednak mają jakieś sufity budżetowe). Dość zresztą napisać, że jakkolwiek nie znamy budżetu „Króla”, to opowieść z planu o tym, jak to scenografowie wypożyczyli za 250 tysięcy złotych pewien antyk, by jeszcze pełniej oddać ducha przedwojennej Warszawy, każe nam sugerować, że był pokaźny (osobiście typuję 3-4 miliony złotych na odcinek). I to naprawdę widać w tych wszystkich detalach – meblach z epoki, pojazdach, kieliszkach, szyldach sklepów, straganach, czy wreszcie strojach.

Ale pietyzm przejawia się w „Królu” nie tylko w scenografii, ale też w przygotowaniu odpowiedniego zaplecza historycznego i lingwistycznego. Co prawda nie uświadczymy wielu wstawek z warszawskiej gwary tamtego okresu, ale już stylizowana na epokę polszczyzna jest całkiem à propos – stawiam, że to efekt uwspółcześnienia produkcji, by całościowo była bardziej przystępna dla widza; to zaś, co doszczętnie rozbija bank, to jidysz, „często i gęsto” używany przez bohaterów na potrzeby różnych scen. Doprawdy, ogromne wrażenie robi płynność, z jaką polscy aktorzy, zarówno młodzi jak i starzy, wypowiadają poszczególne frazy w tym języku. Owszem, produkcja może nie błyszczy pod względem słyszalności polskiego języka, ale coraz częściej dochodzę do wniosku, że jest to nie tyle przywra rodzimych dźwiękowców, ile naszego „szeleszczącego” polskiego, który w ustach aktorów brzmiałby nazbyt teatralnie, gdyby był wypowiadany w pełni poprawnie i wyraźnie.

Podsumowując, „Król” jest niczym tryb w mechanicznym zegarku, w którym co prawda jest troszkę piasku (ostatni odcinek, przypadki nierównego drugiego i trzeciego planu, sterylność niektórych kadrów, niepotrzebne zabawy z narracją), i który może nie jest szwajcarski, ale który nieźle prezentuje się do garnituru, a przede wszystkim spełnia swoje zadanie, w miarę dobrze odmierzając czas. Canal Plus wespół z Janem P. Matuszyńskim i nieprzebraną ilością innych, uzdolnionych twórców, stworzyli produkt klasy premium, spełniający postawione przed nim, rozrywkowe zadanie; „Król” tym samym dołącza do garstki naprawdę dobrych polskich seriali, choć osobiście nie ukrywam, że ostatni odcinek dosyć mocno popsuł po mojej stronie odbiór całości (przez co zdecydowałem się odjąć produkcji w końcowej ocenie pół oczka), żywię jednak nadzieję, że twórcy „wytłumaczą się” z niego w adaptacji „Królestwa” (czyli książkowej kontynuacji „Króla”). Nie zapominajmy też, że jakkolwiek „Król” to świetna rozrywka dopieszczona w każdym elemencie, przywołane na początku „Peaky Blinders” pokazało, że z materiału o podobnych założeniach (przedwojenny gangsterski świat, mniejszości narodowościowe i etniczne, kontekst „Wielkiej Historii”) można wyciągnąć znacznie więcej (o ile w kolejnych sezonach nie powiela się tych samych schematów – tak, to o tobie piszę, piąty sezonie „Peaky Blinders”). A za końcową rekomendację niech posłuży to, że jakkolwiek nie mam w zwyczaju ponownie sięgać po „odbębnione” książki, gry, czy seriale, „Króla” z przyjemnością obejrzałbym jeszcze raz – co zapewne uczynię po lekturze książki.

Plusy:
Bardzo dobre, momentami fenomenalne zdjęcia,
cała plejada aktorów, z kilkoma bardzo dobrymi rolami,
muzyka, która zaskakuje na długo po seansie,
całkiem udanie oddany klimat Warszawy tamtych lat (by przywołać obficie używany jidysz),
Minusy:
ósmy odcinek, niech was pies trąca, łapserdaki!
Postać Stanisławy Tabaczyńskiej do udanych nie należy,
opowieść potrafi się snuć, a przez to nie ma tej dynamiki, która wręcz zmusza nas do obejrzenia kolejnych odcinków.
7.5
Podsumowanie:
Na takiego "Króla" czekałem i dobrze się bawiłem, ale w kilku momentach scenarzyści mogli się bardziej postarać...

Może przeczytasz coś jeszcze?