Nintendo Switch | Wrażenia

Świat i suterena Świat małych maszyn

Niniejszy tekst powstał w 2017 roku, więc korzystając z okazji jego ponownej publikacji na łamach tej skromnej strony, dopisuję na jego końcu partię teksu opisującego wrażenia po niespełna sześciu latach użytkowania Switcha.

2017:

Switcha kupiłem wraz z markowym etui oraz folią ochroną kosztującą tyle, że mógłbym za te pieniądze przez pięć dni w tygodniu wcinać kurczaka Gong Bao z pobliskiego „chńczyka”. Oczywiście nie zapomniałem dodać do koszyka osławioną „Zeldę – Oddech Dzikości”, jedną z najdroższych gier, jaką kiedykolwiek kupiłem (ale do takich cen, jako posiadacz konsoli Nintendo, muszę powoli się przyzwyczajać). Pierwotnie planowałem stworzyć materiał nawiązujący do jednego z sieciowych trendów, tj.: „unboxingu” pudełka z konsolą, na żywo, zczuba, live reaction, ale temu, niewątpliwie kiepskiemu pomysłowi, stanęły na przeszkodzie: a) brak statywu, b) brak dobrego oświetlenia, c) niecierpliwość. Poprzestałem więc na materiale fotograficznym, mając jednocześnie w zamiarze opisać również pierwszy tydzień użytkowania mojej nowej zabawki. Tydzień minął, jak z Joy-Cona strzelił1, więc oto rzeczony tekst.

Mój egzemplarz konsoli odebrałem ze sklepu pewnej popularnej sieci o wyłącznie polskim kapitale, w której zazwyczaj kupowałem podzespoły do PC, i zapewne dlatego egzemplarz ten nie był zabezpieczony żadnymi plombami i innymi zabezpieczeniami pozwalającymi ocenić, czy ktoś przede mną dokonał tej gamegeekowskiej defloracji w postaci otwarcia pudełka. Cóż, przynajmniej miałem pewność, ze sprzęt jest cały, co nie jest oczywistością, patrząc na to, w jaki sposób bystrzaki z Nintendo zapakowali główną część konsoli, dotykowy tablet. Jakież bowiem było moje zdziwienie, kiedy po otwarciu grubej na dwa milimetry tekturowej pokrywy pudła, ujrzałem zapakowany w zwykłą folię czarny ekranik. Mając w pamięci pracę na oddziale terenowym pewnej firmy kurierskiej o (na tamten czas) wyłącznie polskim kapitale bez problemu wyobraziłem sobie, jak w tę cienką, tekturową pokrywę, oczywiście w miejscu, w którym umieszczony jest ekran Switcha, uderza twardy, kanciasty, ciężki przedmiot, z łatwością przebijając się przez dwumilimetrowy celulozowy pancerz pudełka i pozostawiając na środku wartego trochę mniej niż minimalna krajowa tablecika piękny, asymetryczny krater grozy. Zatem, Wędrowcze, jeśli chcesz kroczyć moją ścieżką, a zarazem cenisz spokój, lepiej kup Switcha bez pośrednictwa firm przewozowych.

Jak na ironię, pozostałe części zestawu były zapakowane znacznie bezpieczniej – pod tekturą (na której spoczywał tablet i dwa Joy-Cony) były cztery przegródki, kolejno na: kabel HDMI (z ładnym napisem „Nintendo”, myślę, że taki kabel jest bardzo szpanerski, na pewno zachowam go sobie na pamiątkę), całkiem spora ładowarka, szkielet pada (przypominający kształtem statek kosmiczny), który w zestawieniu z Joy-Conami czyni z niego całkiem zgrabnego pada (przypominającego mordę pieska, dwa Strapy („Strapem” zowią plastikową rynienkę z dwoma przyciskami, która, nasunięta na Joy-Cona, poprawia komfort gry, jeżeli tylko z owego Joy-Cona zapragniemy uczynić małego pada), i wreszcie „legendarną” stację dokującą w postaci czarnego pudła przypominającego stojak na papierowe serwetki, która okazała się zaskakująco mała, a w każdym razie znacznie mniejsza aniżeli na materiałach marketingowych. Stacja nazywana jest „legendarną”, ponieważ tu i ówdzie z różnych zakątków globu dochodziły głosy, że zarysowuje ekran tabletu podczas jego umieszczania w tejże, co mi osobiście nigdy się nie zdarzyło, być może dlatego, że wkładam w nią mój tablecik z ostrożnością prawiczka, a być może również dlatego, że od pierwszych chwil obcowania z konsolą mam na niej folię ochronną. I żeby było zabawniej, ta czarna, nieestetyczna i średnio istotna bryła plastiku, jako jedyna część całego zestawu, zapakowana była w bąbelkowany woreczek. Taki a nie inny sposób zabezpieczania poszczególnych części konsoli musiał mieć jakiś racjonalny powód – szukam go do teraz, jak nasion Korok w Zeldzie2.

Skromne początki w 2017 roku, kiedy biblioteka dostępnych na Switcha gier zamykała się w 30 tytułach…

Chwilę męczyłem się z połączeniem Joy-Conów z tabletem (początkowo wkładałem je ze złej strony, ale hej! Przecież jestem humanistą!), i już mogłem przeglądać interfejs Switchowego OSa, by po chwili załadować kartridż (jak za starych, dobrych, pegazusowych lat) z „The Legend of Zelda: Breath of The Wild” i szybko doznać absolutnego, czystego zachwytu (ale o moich wrażeniach z grania w nową Zeldę, jak i inne „słiczowe” gry w odrębnej recenzji). W ciągu kolejnych dwudziestu czterech godzin nabyłem także „Fast RMX” oraz ściągnąłem demo „Snipperclips”, i na tych trzech produkcjach testowałem sprzęt.

Po tym ponad tygodniowym maratonie grania powiedzieć, że Switch bardzo mi się podoba, to nic nie powiedzieć. Ale w trosce o obiektywne podejście do tematu należy zaznaczyć, że: moim ostatnim mobilnym sprzętem do grania z prawdziwego zdarzenia był PSP, więc nie miałem żadnej dłuższej styczności z PS Vita oraz nie posiadałem (i nie zamierzam posiadać) żadnych wydajnych tabletów, na których grałbym w GTA: San Andreas lub inne, godne gracza gry. Jeszcze gorzej sprawa wygląda z konsolami stacjonarnymi – tak, moją ostatnią konsolą tego typu był Pegazus (fanfary!), więc z natury rzeczy nie znam kanapowego grania, i zasmakowałem go dopiero przy okazji ogrywania ww. gier ze Switchem załadowanym w docku. Mając powyższe na uwadze, oświadczam, co następuje:

Jestem oczarowany możliwościami tak małego urządzonka. Plotki o mocy Nintendo Switch nie były wyssane z palca. Owszem, nie jest to VIII generacja (no chyba że w ujęciu mobilnym) i bliżej jej do VII generacji, ale przecież poprzednia generacja, to już era produkowanych za setki milionów dolarów gier „HD”, więc mi osobiście w niczym to nie przeszkadza. Switch zostawia w tyle PS Vitę, 3DS oraz produkcje na smartfony i tablety, i to pomimo zastosowania w nim chipsetu graficznego z początku 2015 roku. Niestety, coś kosztem czegoś, więc z wydajnymi bebechami współegzystuje niezbyt wydajna bateria (która pozwala grać w Zeldę przez trzy godziny, i podobnie będzie pewnie z innymi równie wymagającymi grami, chyba że inżynierowie wielkiego N jakoś to poprawią), a wszystko to opakowane w prawie centymetrowej grubości obudowę, tak „niemodnie” grubą przez konieczność zaimplementowania aktywnego chłodzenia przy pomocy wiatraczka. Rzeczony wiatraczek jest cichy, ale kiedy trzeba, wyciąga z konsoli pokłady ciepłego powietrza. Jest to chyba pierwszy przykład zastosowania aktywnego układu chłodzenia w urządzeniu mobilnym produkowanym na tak szeroką skalę. I tu z miejsca warto nadmienić nieco karcącym głosem, że otwór wylotowy rzeczonego wiatraczka jest niebezpiecznie blisko wejścia mini Jack 3,5, więc za każdym razem przy podłączaniu słuchawek sprawdzam, czy czasem nie ładuję Jacka wprost w ten wylotowy otwór. Umiejscowienie przycisków „Power” oraz tych odpowiedzialnych za głośność, to również nie jest szczytowe osiągniecie ergonomii, ale przynajmniej w ferworze gry nie naciskamy ich przez przypadek, więc spełniają swoje najważniejsze zadanie – nie przeszkadzają.

Wielkość konsoli, mimo moich początkowych wątpliwości, jest optymalna i pozwala całkiem swobodnie, a zarazem wygodnie grać w środkach komunikacji miejskiej lub w łóżku, tuż przed snem. Natomiast waga jest już odczuwalna, choć i do tego można się przyzwyczaić. Być może właśnie zbyt nadmierna waga mobilnego Switcha sprawiła, że inżynierowie popełnili w moim przekonaniu największy błąd, i nie umieścili w konsoli szklanego ekranu. Mamy plastik. Podatny na porysowania plastik. Plastik, przy którym bez folii ochronnej czy innego szkła hartowanego ani rusz. Ma to też swoje przełożenie przy używaniu ekranu dotykowego. Z góry uspokajam, responsywność jest na dobrym poziomie, ale opór w moim przekonaniu jest odrobinę zbyt słaby, przez co niejednokrotnie miałem wrażenie, że zaraz mój paluch uszkodzi ekran. Ale sam ekran w związku z powyższym na szczęście nie reaguje w jakikolwiek ekstraordynaryjny sposób, w szczególności matryca pod wpływem nacisku nie zmienia barwy, więc wszystkie powyższe mankamenty, to jedynie kwestia przyzwyczajenia, choć na pewno trzeba być bardziej ostrożnym, niż przy urządzeniach zaopatrzonych np. w Gorilla Glass.

Wspomniana wyżej wygoda grania nie oznacza, że sprzęt jest przyjacielem naszych dłoni. A przynajmniej moich. Zauważyłem bowiem, że jeżeli źle go chwycę, to po kilkudziesięciu minutach intensywnej walki z wirtualnymi przeciwnikami, Joy-Cony, przez to, że są cienkie (jak na kontroler), wrzynają mi się we wnętrze dłoni. Szczęściem, wystarczy odstawić konsolę na minutę i po jej upływie wszystko wraca do normy. Myślę więc, że powyższe raczej nie kwalifikuje się do problemów, którym można nadać istotną rangę.

To małe urządzonko, tak jak już wspomniałem wyżej, pokazuje pazur także jako konsola stacjonarna. Zelda w Full HD i stałych 30 klatkach? Proszę bardzo! Granie stacjonarne jest bardzo wygodne, o ile oczywiście mamy sprawnego lewego Joy-Cona… Szczęściem w nieszczęściu było to, że stałem się posiadaczem wersji z osławionym, nie-do-końca-dobrze-działającym Joy-Conem. Szczęściem, ponieważ mogę dokładnie opisać, w czym problem, nieszczęściem, bo jednak dla mnie osobiście jest to wada konsoli. Wada ta występuje tylko wtedy, kiedy Joy-Con jest odłączony od konsoli i służy jako zewnętrzny kontroler. Na czym polega? Po pierwsze, lewy Joy-Con znacznie dłużej synchronizuje się z głównym urządzeniem (tabletem). Prawemu zajmuje to sekundę, lewy potrafi myśleć nawet i pięć sekund. Ale to jeszcze da się przeżyć. Gorzej, kiedy w trakcie grania przytrafi się nam nagle desynchronizacja, albo gdy lewy Joy-Con, z niewiadomych względów, przestanie reagować na określone polecenia. Rozwiązanie problemu polega na zmianie pozycji, w której gramy, np. poprzez przesunięcie się o jakieś dwadzieścia centymetrów bliżej konsoli. Ale w ferworze walki można zapomnieć o takim detalu i znów utracić synchronizację, co może przeszkodzić w zabijaniu bossa lub ostrym skręcie na wirażu. Na pocieszenie można dodać, że Nintendo serwisuje powyższą wadę, ale jako że w zdecydowanej większości wypadków używam Switcha jako sprzętu przenośnego, więc problem nie jest dla mnie na tyle poważny, by odsyłać cały sprzęt do serwisu i utracić na przynajmniej dwa tygodnie dostęp do niego. Najwyżej kiedyś kupię nowego Joy-Cona, i po problemie.

Konsola w trybie stacjonarnym, tj. wtedy, kiedy przebywa w docku, grzeje się trochę mocniej. Cóż, nie będę ukrywał, że widziałem słynne zdjęcie wykrzywionego (rzekomo pod wpływem ciepła) Switcha, lecz mimo iż w sieci zawrzało, jestem mocno sceptyczny co do możliwości samoczynnego wygięcia się sprzętu (mimo plastikowej obudowy ramka konsoli jest metalowa). Powyższy sceptycyzm nie przeszkadza mi w każdorazowym badaniu, czy po wielu godzinach intensywnego grania Switch aby na pewno jest poziomy jak tafla jeziora, a jego temperaturze bliżej do nagrzanego smartfona, aniżeli patelni. Tak, Switch potrafi być ciepły, ale na szczęście nie bardziej, jak mój LG G2, który po odpaleniu średnio wymagającej gry przeistacza się w koksownik. Więc raczej wszystko jest pod tym względem ze Switchem w normie. Nie można jednak nie zauważyć, jak podwyższona temperatura wpływa na folię ochronną, której krawędzie chyba nigdy nie będą w sposób zadowalający trzymać się brzegów ekranu. Co prawda wystarczy przygładzić palcem, i wszystko wraca do normy, ale przy tańszych (cieńszych) foliach ochronnych powyższy manewr mógłby okazać się niewystarczający.

Poza tym wyczekuję pierwszych rys na obudowie. Takich, póki co, odpukać i splunąć przez ramię, nie ma, ale mimo iż zastosowany plastik jest przyjemny w dotyku i sprawia solidne wrażenie, nie za bardzo wierzę w jego trwałość. Ale póki na rynku nie ma folii ochronnych na tył konsoli, póty zachowuję w tym względzie spokój.

Czy coś jeszcze? Chyba nie. Switch jest już na rynku od niemal dwóch miesięcy i generalnie wydaje się, że konstrukcja znosi wszelkie początkowe testy.

Po niemal dwóch tygodniach intensywnego ogrywania Switcha mogę powiedzieć, że mam przyjemność użytkować jeden z najbardziej uniwersalnych systemów w historii konsol, na który wyszła jedna z najlepszych gier w historii, który sprzedał się w wielu regionach najlepiej w historii Nintendo (przyćmiewając rewelacyjne wyniki Wii). Oby więc konsola uniknęła „złamania”, a deweloperzy ochoczo wsparli Switcha różnorodnymi produkcjami, czego sobie i innym graczom serdecznie życzę.

2023:

Po sześciu latach użytkowania, ukończeniu kilku tuzinów gier, a przy okazji znacznego rozbudowania kolekcji o inne handheldy (czytaj: dzielenia czasu między Switcha, a np. Nintendo DSa) o Nintendo Switch wiem wiele więcej, niż na początku. Entuzjazm, co oczywiste, też nie jest już tak wysoki, jak na początku, ale nie jest to winą samego sprzętu, ile bardziej zmęczenia graniem (chwilowego – mam nadzieję). Jak bardzo owe sześć lat w miarę intensywnego użytkowania wpłynęły na Switcha?

Zaskakująco dobrze. Poza problem, z lewym Joy-Conem, który ostatecznie zaczął też „driftować”3 i musiałem go wymienić na nowy, delikatnych wytarciach plecków konsoli (gdzieś trzeba było trzymać palce), konsola trzyma się nieźle. Bateria na oko zachowała jakieś 80% kondycji z początków użytkowania. Żadnych innych wad i mankamentów, choć oczywiście muszę zaznaczyć, że o tego typu sprzęty dbam bardziej, niż o własne zdrowie.

Konsola bez wątpienia „siadła” inżynierom z Kioto, rozchodząc się do tej pory w imponującej liczbie ponad 120 milionów egzemplarzy, trafiając na najniższy stopien podium najlepiej sprzedających się konsol w historii. Do pierwszego miejsca brakuje niespełna 35 milionów sprzedanych sztuk, co przy braku – jak do tej pory – przeceny sprzętu oraz zapowiedzi kolejnej konsoli od Nintendo, nie wydaje się niemożliwe do osiągnięcia.


  1. Teoretycznie jest to możliwe, Joy-Con ma podczerwień i czujniki ruchu, więc nic nie stoi na przeszkodzie, by strzelać wirtualnymi biczami
  2. W świecie „The Legend of Zelda: Breath of The Wild” rozmieszczonych jest 900 takich nasion, a za znalezienie wszystkich gracz otrzymuje… Złotą kupę. Po ok. 40 godzinach grania mogę poszczycić się odnalezieniem jednego ziarenka Korok
  3. „Driftowanie”, czyli samoczynny mikroruch gałki analogowej, spowodowany wadą konstrukcyjną/gromadzeniem się brudu, to największa wada Switcha, to tej pory nie wyeliminowana przez Nintendo

Może przeczytasz coś jeszcze?