„Mój Michael” – Amos Oz (1968) | Wrażenia

Książki Sacrum i Profanum

Jerozolima jest labiryntem przeszłości. Miejscem początku i końca, styczną światów porozbijanych przez wojny; tyglem kultur, o którym już dawno zapomnieliśmy. Jerozolima jest w powieści Amosa Oza trzecim głównym bohaterem, obok Michaela i Chany.

Muszę oddać Ozowi, że był cholernie odważnym człowiekiem, prowadząc narrację z perspektywy kobiety – „Mojego Michaela” ukończył w wieku 28 lat, choć był wtedy już w siedmioletnim związku małżeńskim (z którego zresztą miał troje dzieci, sprawa raczej rzadka wśród pisarzy), toteż mógł mieć ułatwione zadanie, tworząc dzieło będące na poły lustrzanym odbiciem jego wcześniejszego życia.

Oś narracyjna koncentruje się na losach pierwszych relacji, a następnie kilku lat małżeństwa jerozolimki Chany, ze studentem geologii, Michaelem. Michael jawi się w jej narracji, jako postać tyleż doskonała, co nuda, ona zaś jakby idealnie stawała pomiędzy jego powyższymi cechami, będąc osobą postrzegającą detale dnia powszedniego wręcz z poetycką dokładnością, a zarazem kobietą uczącą się swojej żmudnej roli żony i matki w oparach szaleństwa i złości. A w tle Jerozolima, która kształtuje ich sposób życia i zachowania, która dostarcza im sąsiadów, plotek i opowieści. Wiele dalej jest sam Izrael, z jego wojnami z Egiptem i postępem. Ale państwo to i jego historia bladną i nikną w zestawieniu z ostrymi rysami murów Jerozolimy, i uliczkami, które rzucają wędrującą nimi Chanę w zamyślenie, podniecenie, wreszcie i strach.

Można nawet odnieść wrażenie, że to Jerozolima jest narratorem, choć to stwierdzenie może wydać się prima facie niedorzeczne; ale może to miasto przemawia przez Chanę, jego roztropność jest jej trafną myślą, a jego lęki są jej obawami? Chana z łatwością dostrzega przemijalność osób i rzeczy, i przechodzi wobec nich do porządku dziennego, jakby wiedziała, że sentymenty w tym zakresie niepotrzebnie zajmują nam umysł.

Jest w „Moim Michaleu” kilka fragmentów bezsprzecznie znakomitych, jak chociażby te opisujące Michaela zaraz po śmierci bliskiej mu osoby; jest też kilka zapadających w pamięć zabiegów, jak chociażby rzucone w pozorną próżnię spostrzeżenia, które kilka rozdziałów dalej, powtórzone dla opisu faktycznych zdarzeń, urastają to rangi spełnionej przepowiedni. Finał książki pozostawia jednak pewnego rodzaju niedosyt urwanej opowieści, choć tym podobne zarzuty zawsze muszą przebrnąć przez sito tylko tego jednego, jedynego pytania – czy inny koniec byłby w tym wypadku właściwym rozwiązaniem? W przypadku „Mojego Michaela” odpowiedź zdaje się być przecząca.

Może przeczytasz coś jeszcze?