Najnowszy film Sama Mendesa, jest jak synkretyzm ostatnich dwóch dekad kina wojennego; pobrzmiewa tam walka z wrogiem absolutnym – czasem („Dunkierka” Nolana), jest godna Odysei wyprawa , która wydaje się wręcz alogiczna („Szeregowiec Rayan”), są też rozważania o naturze wojny („Cienka czerwona linia”). Nie można jednak uznać „1917” za dzieła wtórnego. W wielu elementach i na wielu płaszczyznach jego fabuła, realizacja i przekaz „odrywają się” od znanych pierwowzorów, zajmując odrębne miejsce w pierwszym rzędzie przedstawicieli wojennego kina.

Nie jest to jednocześnie film wybitny per se, chyba że ograniczymy się wyłącznie do porównania go z innymi dziełami o tematyce pierwszowojennej lub generalnie – wojennej. Ale jest niezwykle przemyślany na każdej płaszczyźnie – mówi do widza oszczędnym dialogiem, muzyką, kadrami, sposobem montażu i prowadzenia kamery – pod tym kątem jest dziełem komplementarnym, i wygląda tak, jakby Mendes uznał, że to, czego nie powiedzą aktorzy, powie obraz, zaś to, czego nie powie obraz, powie muzyka, a wszystko to spięte zostanie montażem, dającym iluzję dwóch potężnych, trwających ponad godzinę ujęć.

Linearność tego filmu jest wręcz porażająca, lecz przewija się przez nią wszystko to, z czym może kojarzyć nam się Wielka Wojna – są brudne okopy, nadchodząca znienacka śmierć, wiecznie głodne szczury, stosy gnijących zwłok, ślady wielkich walk i małych potyczek, upór, by realizować niemożliwe cele, wreszcie żądze głodu i seksu. A wszystko z perspektywy dwóch żołnierzy. To nie jest opowieść o wielkiej historii, historia jest tu tylko tłem; na pierwszym planie mamy ukazany wyłącznie behawioralny obraz wojny. I jeśli mamy chwalić scenariusz – solidny, ale nie bez wad – to trzeba oddać Mendesowi właśnie to, że małymi scenami, małymi gestami, dobitnie ukazał bezsens całego konfliktu. Pacyfizm objawia się bowiem w „1917” nie przez niepotrzebną śmierć (choć i taka się pojawi), nie przez krwawe starcia lub manewry nie mające nic wspólnego z taktyką, lecz przez puste, długie sceny, ukazujące zniszczenia, tak wspaniale nakręcone przez Rogera Deakinsa (zresztą brak Oscara w tej kategorii dla „1917” uznam za wielki skandal). Pacyfizm objawia się także w czarno-białych, statycznych zdjęciach rodzin – wielokrotnie w filmie eksponowanych – które nie pełnią w nim jedynie łzawego wypełniacza, lecz opowiadają zaskakująco dużo o samych bohaterach i ich nastawieniu.
Aktorsko jest po prostu świetnie – młodzi aktorzy wypadają przekonująco, i nie musimy a priori oddzielać ich od poprzednich ról; z kolei wielkie nazwiska znakomicie wypełniają epizodyczne role – wielkie wrażenie robi zarówno wiersz recytowany przez Colina Firtha, jak i monolog Benedicta Cumberbatcha o doli dowódcy.
“Down to Gehenna, or up to the Throne, He travels the fastest who travels alone.”
Technicznie mamy do czynienia z klasą samą w sobie. O montażu pisałem już wcześniej – jest on komplementarnym składnikiem fabuły i zdjęć. Zdjęcia, to absolutna ekstraklasa, zaś jedna ze scen – pojedyncze kadry miasta skąpanego w promieniach flar – mogą, w mojej ocenie, stać się kultowe na równi ze scenami helikopterów na tle wschodzącego słońca w „Czasie Apokalipsy”. Muzyka świetnie sprawdza się jako tło, wybijając się ponad swoją wspomagającą rolę w zasadzie tylko w przywołanej wyżej scenie z flarami. Zresztą jest to chyba najlepsza część filmu, ten jego element, który nie chce wyjść z głowy, pozostając w niej jako swoisty klucz do pamięci – myślisz o „1917” – widzisz scenę z flarami. Wierność historyczna w doborze kostiumów jest dostrzegana nawet przez wiecznie krytycznych historyków-amatorów, a scenografia idzie w sukurs akcentowanej wyżej komplementarności.

„1917” to znakomity przykład oszczędnego kina wojennego, karmiącego widza nie zwartą akcją z tysiącem tryskających sztuczną krwią statystów, lecz spokojną, acz nie pozbawioną dynamiki refleksją o wojnie i jej bohaterach, których poczynania śledzimy na fenomenalnie wykonanym tle, tle, które obrazuje nam rozmach i ogrom produkcji, wreszcie tle, które mówi więcej, niż nie jeden porywający dialog. Zatem „1917” to film tła, a przez to chyba najwierniejszy hołd dla tych wszystkich, którzy przeszło sto lat temu musieli zasłonić to tło własnymi ciałami.