„Drive my car” zyskało sławę przez monumentalną, trzygodzinną ekranizację, której co prawda jeszcze nie dane było mi zobaczyć, ale która intryguje właśnie przez wzgląd na czas trwania. Samo opowiadanie jest bowiem rozpisane na nie więcej niż 30 minut spokojnej lektury. Urzekło mnie swoją szkatułkową budową oraz podejściem do tematu, w którym nie dąży się do wywołania szoku na początku i końcu; narracja jest niespieszna i zanurzona w człowieku, ale nie jest nad nim – bardzo podobało mi się, że była prowadzona obiektywnie, bez częstego wchodzenia w oczy i myśli bohaterów. Murakami niezwykle zręcznie rozwija relację pomiędzy szoferką a jej klientem, długo przedstawiając ją, jako zdystansowaną, by następnie – niejako dla kontrastu – rozwinąć w jej ramach bardzo intymne myśli i wspomnienia. A wszystko to bez przegadania i bez niepotrzebnych słów.
„Yesterday” z kolei częściej sięga po sferę tak oderwaną od rzeczywistości, jak sny lub wspomnienia; jest zbudowany według kontrastowania z innością, która tu przybiera ciekawą formę stylistyczną – mianowicie posługiwanie się przez jednego z bohaterów innym dialektem (tłumaczka na potrzeby polskiego wydania posłużyła się dialektem poznańskim), co w pewien sposób może być dla czytelnika męczące (przewrotne, patrząc na trud tłumaczenia), ale ogólny wydźwięk znów zaprowadza nas do owej inności – tym razem wobec standardów i schematów życia, które oczekują od nas odgrywania określonych ról; ich porzucenie jest albo dziwactwem, albo chorobą, albo mniej lub bardziej świadomym wyborem, który, niczym coraz mocniej odchodząca od głównych traktów droga, wiedzie nas do wyjątkowo samotnego świata.
„Niezależny organ” autentycznie mnie zachwyciło, mimo że przez niemal całe z nim obcowanie byłem przeświadczony o jego przeciętności (w wymiarze fabularnym, styl i jakość używanych wyrazów dowodzą skali talentu i pisarskiego doświadczenia); zachwyciło mnie to zaskakujące podejście do tematu miłości, nagłe zestawienie ze sobą motywów tak skrajnie różnych (nie chcą zdradzać szczegółów, mam tu na myśli wątek związany z Auschwitz), i wreszcie ten bezceremonialny, ostatni fragment, jakby dopisany „na siłę”, rozdmuchane post scriptum w korespondencji między opowieścią a pisarzem. Na marginesie, podoba mi się ta umiejętność koncentrowania się przez Murakamiego na człowieku i osadzania go w społecznym lub zawodowym kontekście, którego przesadnie nie eksploatuje, ale akcentuje do tego stopnia, że wiemy, z kim mamy do czynienia. U Murakamiego najważniejszy jest człowiek i jego emocje, nie zaś didaskalia.
Przyszła kolej na „Szeherezadę” i jakkolwiek nie mogę wyjść z podziwu nad kunsztownie budowaną relację dorastającej dziewczynki z jej rówieśnikiem, tak mam poczucie, że ta szkatułkowa opowieść zbyt dużą wagę przywiązała waśnie do niej, gubiąc gdzieś bohaterów zaprezentowanych na początku, urywając też ciąg dalszy, jakby coś zablokowało Muakamiego, jakby nie chciał ciągnąć tego dalej. Być może leżą gdzieś rękopisy lub pliki z tekstem, będące kontynuacją, a być może pisarz celowo pokazał nam język, wskazując zarazem (palcem albo językiem), co tak naprawdę było w tym tekście najważniejsza. A trzeba przyznać, że takiej ekspozycji kobiety, choć podanej oczami mężczyzny, do tej pory w „Mężczyznach bez kobiet” nie uświadczyliśmy.
Kiedy spojrzałem na tytuł – „Kino” – nie przypuszczałem, że to nazwa własna, a dokładniej – imię głównego bohatera. Od początku więc pojawiło się zaintrygowanie, choć zbudowane banalnym, językowym środkiem. Samo opowiadanie nie jest jednak banalne. Uważam je, za najlepsze w zbiorze. Narrator spokojnie kreuje normalny świat, wpuszczając do niego anormalne sytuacje, tak jakby raz na jakiś czas w środku lata spadł grad. Końcówka zaś, siłą tajemnicy, jaką skrywa, ale też przenikaniem się prawdziwego przesłania tego tekstu z onirycznym stanem głównego bohatera i ścianą jego myśli, wyglądających niczym wyklejony z gazetowych ścinek list, nie pozwala na jednym wdechu przejść do kolejnego tekstu. Nie pozwala być obojętnym. Wspaniały tekst.
„Zakochany Samsa” dosyć zaskakująco przenosi nas do Europy, bawiąc się u swego początku pewnym literackim nawiązaniem; i choć jest dosyć nieznośne przez większą część lektury, wynagradza formą poprowadzenia spotkania z
i n n y m, oraz dialogiem z nim, jak również wyjaśnieniem tego wszystkiego, co wyżej określiłem, jako „nieznośne”. Intrygujące doznanie.
Tytułowe „Mężczyźni bez kobiet” wieńczy cały zbiór, stanowiąc zarazem najkrótsze opowiadanie. Muszę jednak przyznać, że bardziej niźli opowiadanie, przypomina esej. Esej stanowiący podsumowanie wszystkich poprzednich tekstów; niby osnuty wokół bohaterów, niby z fabułą, ale na stopniu ogólności pozwalającym przede wszystkim wybrzmieć przemyśleniom – a tych jest tu cała masa, razem z tą wiodącą: tracąc jedną kobietę, traci się wszystkie poprzednie, stając się mężczyzną bez kobiet. Można w tym tekście nieco się pogubić, ale… Warto to zrobić.
Haruki Murakami, „Mężczyźni bez kobiet”, Warszawskie Wydawnictwo Literackie Muza SA, Warszawa 2021.