Wyjątkowo ciężko odnieść mi się do „Baśni o wężowym sercu”, by nawet w paru słowy oddać moje impresje. Te, jakkolwiek pozytywne, z nieznanych mi bliżej powodów nie są w pełni entuzjastyczne. Stąd właśnie ta trudność, pewien ból w wyrażeniu krytycznych wniosków, bo ciężko sprecyzować, o co tak właściwie chodzi. Cóż, może wyjawi mi się to w trakcie.
„Baśń…” stanowi zbeletryzowaną opowieść o Jakubie Szeli, przywódcy powstania, które na kartach historii zapisało się, jako Rabacja galicyjska; pamięci tego powstania zbytnio się nie kultywuje, raz, było ono wymierzone przez Polaków w Polaków, dwa, był to zryw chłopski, a na takie, jak się zdaje, nie ma miejsca w naszej uszlachetnionej historii.
Książka jednak już z samej okładki ostrzega, że nie ma ambicji powieści historycznej, z szacunkiem lecz i swobodą podchodząc do postaci i faktów. W istocie najtrafniej powieść tę opisuje stwierdzenie, że jest to odtworzenie, czy może wtóre opowiedzenie galicyjskich mitów w konwencji tzw. realizmu fantastycznego.
Można się zarzekać, że „mit” to wyraz zbyt pojemny i nie powinno się go przykładać do baśni i bajań, ale w istocie Radek Rak snuje nam pewien mikromit, w którym jest miejsce na pradawne bóstwa i zaczyn wzajemnych powiązań między nimi. Fakt przenikania ich sfer ze sferami czysto ludzkimi też jest dla mitu charakterystyczny i nie trzeba w tym miejscu przywoływać licznych przykładów takich korelacji z mitologii greckiej czy egipskiej.
To zresztą motor napędowy całej opowieści: odkrywanie czegoś pradawnego i reinterpretowanie tego pośród zjaw i dziwadeł z wiejskich opowieści. Tak, w „Baśni…” jest miejsce dla duchów, chochlików, przesądów i Żydów, Lwów zaś opisany jest niczym bliskowschodnie, egzotyczne miasto rodem z baśni Tysiąca i jednej nocy.
W ten magiczno-mityczny świat zakrada się jednak brutalnie rzeczywistość XIX-wiecznego galicyjskiego chłopa, biednego, wyzyskiwanego, sprowadzonego do przedmiotu w stopniu niemal zbliżonym do pozycji skazanych na niewolnictwo Afroamerykanów. Rak wyraźnie rysuje kontrasty między Państwem a Chamstwem, pozwalając stwierdzać obu stronom, że zadawane/doznawane krzywdy i ból są czymś naturalnym i oczywistym.
Jakże przewrotny jest zabieg autora, którego tu nie zdradzę, polegający nie na prostym sprzeciwie wobec modus vivendi czy uświadomieniu sobie własnej podmiotowości i praw człowieka na podobieństwo francuskich rewolucjonistów, lecz na ingerencji tajemnych mocy, uśpionych, zapomnianych bóstw, które przepoczwarzają rzeczywistość, czyniąc zaczyn pod podejmowane przez bohaterów działania. Jest to zabieg iście mistrzowski, na którym można byłoby oprzeć niejedną narrację, odniosłem jednak wrażenie zbyt dużego chronologicznego przeskoku między opisanymi zdarzeniami; oto bowiem przez niemal połowę powieści przychodzi nam żyć i poznawać rzeczywistość za plecami młodego Jakóba, kiedy w drugiej części Jakób ten błyskawicznie nam się starzeje, upływ czasu nabiera tempa, a poszczególne zdarzenia są nad wyraz skondensowane.
Nie mogę jednak z otwartym sercem, a przede wszystkim umysłem stwierdzić, że to wada, z tej prostej przyczyny, iż wiem, że Rak musiał wreszcie tę książkę skończyć, by nie przynieść polskiej literaturze kolejnej pięknej, choć męczącej tak autora jak i czytelników kolubryny. Zaznaczam tylko występowanie pewnej asynchroniczności, którą odczułem w sposób, który mnie samego wpędził w konsternację.
Nie zmienia to faktu, że „Baśń…” jest znakomitą powieścią, która ucieszy szczególnie mieszkańców Galicji, fanów słowiańszczyzny lub mocnych scen rodem z filmów Tarantino, jak również miłośników naprawdę dobrego języka, stylu oraz przewrotnego humoru, który, choć przysłoniętego ogólnym, dość ponurym wydźwiękiem całości, także ma swoje miejsce na kartach powieści.
Radek Rak, „Baśń o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli”, wydawnictwo powergraph, Warszawa 2020.