VE Monk Lite 40 Ω White/Gold (Venture Electronics) | Wrażenia

Świat i suterena Świat małych maszyn

Fani słuchawek dousznych mają u progu dwudziestolecia obecnego wieku nie lada problem z wyborem słuchawek dousznych. Popularne „pchełki” są bowiem zdominowane przez słuchawki dokanałowe, a o dobre „klasyczne” pchełki niezwykle trudno. Abstrahując od dyskusji, które słuchawki są lepsze dla stanu naszego słuchu , piszący te słowa jest w zasadzie skazany na klasyczne słuchawki douszne z kilku powodów: po pierwsze, są zwyczajnie dla mnie wygodniejsze w noszeniu. Po drugie, słuchawki dokanałowe zbyt mocno odcinają mnie od dźwięków ze świata zewnętrznego, co nie jest najlepszym rozwiązaniem w przestrzeni publicznej; last but not least, wnętrze mojego ucha niezbyt toleruje interakcję z gumowym oplotem doknałówek, co objawia się obrzękami.

Tym samym całe dotychczasowe „przenośnie” doświadczenie muzyczne opierałem na klasycznych słuchawkach dousznych, poczynając od tanich jak barszcz i niezłych jakościowo, choć nieznanych mi Panasoniców (były czarne, tanie, i oferowały bardzo fajną jakość). Kiedy jednak zniknęły z rynku (zastąpione przez „coś” podobnego, lecz gorszego jakościowo) , musiałem się posiłkować czymś innym. Po kilku nieudanych eksperymentach miałem niekłamane szczęście używać przez niemal dwa lata AKG K 309, może trochę niezgrabne, ale niezwykle ergonomiczne i fajne jakościowo. Niestety, jak to bywa w przypadku moich pchełek, dopadła je typowa przypadłość związana z wadliwością styku przewodu w jednej ze słuchawek, zaś identycznego modelu AKG nie było już na rynku. Zdecydowałem się wtedy na Sennheiser MX 365, i choć wydały mi się gorsze jakościowo, używałem je ledwie pół roku, do czasu aż padły ze wskazanego wyżej powodu. Pozostałem jednak wierny marce, i przerzuciłem się na Sennheiser MX 475. Przez dwa i pół roku używałem tylko ich (w ogólnej liczbie dwóch par). Kiedy więc gdzieś pod koniec lipca tego roku odmówiły one posłuszeństwa, a w sieci próżno było znaleźć trzeciej pary, stanąłem przed dylematem: co dalej?

Na rynku dostępny był Sennheiser MX 365, ale nie chciałem do niego wracać, zniechęcony jakością wykonania i nie tak dobrą jakością brzmienia. Bliski byłem podjęcia ryzyka nabycia niejakich SoundMagic EP30, jednak ostatecznie, tknięty ciekawością, sięgnąłem po Panasonic RP-HS46E-K, na których przemęczyłem się aż do pewnego popołudnia w pierwszej połowie sierpnia, kiedy nadeszły do mnie pchełki od Venture Electronics.

Na „Mnichów” trafiłem przypadkiem, przeszukując sieć z powodu zniechęcenia do nausznych, wyżej wzmiankowanych Panasoniców. I choć na początku kupiłem ciekawie wyglądające VE Monk Plus Espresso Limited, problemy z przejściówką (2,5 na 3,5) sprawiły, że wylądowały w szufladzie do czasu pozyskania markowej przejściówki, ja zaś, nie zrażony (znaczy: zdesperowany), nabyłem jedną z tańszych opcji w ofercie chińskiego producenta – złotosrebrne Monki Lite o „wyrozumiałej” impedancji na poziomie 40 Ω, czułości 117 dB, i znośnej cenie 45 złotych (kupowałem u polskiego dystrybutora).

W tym miejscu zaznaczam, że nie jestem audiofilem, nie przykładam wagi do „czystości” prądu płynącego przez przewody oraz subtelnych odcieni barw brzmienia, ale, o tempora o mores, umiem wsłuchiwać się w utwór i brzmienie, czując jego głębię, jakość basów i tym podobne. W związku z powyższym moja opinia o słuchawkach może być dla znawców tematu, którzy uszy zjedli na słuchawkach, zaledwie nieistotnym skomleniem amatora, niemniej moje pierwsze wrażenia z używania słuchawek będących bohaterem niniejszego tekstu (z uwzględnieniem ich kilkunastogodzinnego „wygrzania”, telefonu Sony Xperia XZ1 Compact i Spotify o wysokiej jakości strumieniowania) są następujące.

Po pierwsze, słuchawki w mojej ocenie są wykonane nieco tandetnie. Czuć źle odciśnięty w formie plastik. Kabel jest sztywny (bez problemu uchwyciłem to na załączonych zdjęciach), bolec prosty, i choć mieni się na złoto, nie wiem, czym jest pokryty. Wyraźnie brakuje mi także fizycznego oznaczenia lewej lub prawej słuchawki. Ponadto, Monk Lite są lżejsze od Sennheiser MX 475. Wskazałem w pierwszym zdaniu tego akapitu „nieco”, bo finalnie nie jest jednak tak źle z tą fizyczną jakością. Poza tym wszelkie grzechy z nią związane niwelowane są przez jakość brzmienia.

Słuchawki, bez wygrzania, brzmiały lepiej, niż osłuchiwane dobry rok Sennheisery MX 475. Brzmienie jest głębsze, choć może zbyt wysokie, ale całościowo lepsze, niż u wyżej wymienionego wielce zasłużonego konkurenta. Ponadto brzmią głośniej, przez co mogę komfortowo słuchać muzyki przy ustawieniach głośności na poziomie 50%, kiedy ww. MX 475 wymagały przynajmniej 75% dla osiągnięcia podobnego poziomu.

Efekt był na tyle zadowalający, że od razu, nauczony tym, że fajne modele lubią przepadać w odmętach dystrybucyjnej i producenckiej nicości, nabyłem Monki Lite o impedancji 120 Ω (na zapas, ale i dla porównania).

Finalnie, brzmienie jest w mojej ocenie lepsze, niż w trzykrotnie droższych Sennheiserach MX 475! Efekt wow gwarantowany, zwłaszcza, że według mojej najlepszej wiedzy, nie ma większych szans, by za 50 złotych w garści wyjść ze sklepu stacjonarnego z lepszym sprzętem podobnej klasy. Mając na uwadze, że najtańszy dostępny w polskim internecie Monk, to wydatek około 35 złotych (lub 6 dolarów na stronie producenta), możemy mówić o świetnej relacji ceny do jakości.

Dla porządku: słuchawki przyszły w kiepskim foliowym opakowaniu. Nie były przesadnie zabezpieczone. W komplecie otrzymałem także gąbkowe nakładki, po parze w kolorze białym, czerwonym, niebieskim i czarnym.

Osłuchiwałem muzykę klasyczną, w tym fortepianową, rock progresywny, metal oraz folk.

Może przeczytasz coś jeszcze?